Między pustynią w wodospadami. W krainie zwierząt i historii
Namiot z niespodzianką w postaci skorpionów, nocne niebo z Krzyżem Południa, spotkania z ludami Himba i Herero, spacer po wydmach, które mają numery, i chwile grozy podczas zderzenia z antylopą kudu – podróż po Namibii to ciąg zachwytów i zaskoczeń.






Znalazłam skorpiony pod namiotem – dwa, każdy długości 10-15 cm każdy. Gdy podniosłam podłogę, by złożyć rano namiot, skorpiony, rażone światłem słonecznym, niespiesznie się oddaliły. Namiot stał na pustynnym kempingu u wrót Parku Narodowego Etosza w Namibii. Właśnie szykowaliśmy się do dalszej drogi, a tu taka niespodzianka.
Przyznam, że to zdarzenie zmroziło mi krew w żyłach. Uświadomiłam sobie nagle jak bardzo niebezpieczne i lekkomyślne było moje zachowanie, by wychodzić boso w nocy przed namiot i oglądać rozgwieżdżone niebo. Co noc bowiem, na bezchmurnym niebie, doskonale było widać gwiazdy, w tym wspaniały Krzyż Południa. To ten niezmienny znak na niebie półkuli południowej wiódł przez stulecia ludzi podróżujących po lądzie i morzu.
Ciemność nocnego nieba w Parku Etosza nie jest zakłócana sztucznym światłem. Sam park stanowi ogromną przestrzeń na północy kraju, położoną na wysokości ok. 1100 m n.p.m., o powierzchni 100 x 60 km. Teren ten w porze deszczowej jest zalewany wodą. Płaskowyż Etosza Pan – centralny punkt Parku Narodowego Etosza – został odkryty i opisany w 1851 r. przez dwóch Europejczyków: Karla Johana Anderssona i Francisa Galtona, jako niezwykły i wart ochrony, lecz dopiero w 1907 r. został uznany za rezerwat zwierząt, a w 1979 r. ustanowiony parkiem narodowym.
Wcześniej, do 1970 r., zdołano już znacznie zmniejszyć jego powierzchnię, bo o ok. 2/3 i obecnie zajmuje 22 270 km2 – powierzchnię podobną do terytorium Belgii. Dzikie zwierzęta żyją tu na wolności w swoim naturalnym środowisku. Powierzchnia parku zmniejszyła się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Źle to jednak określiłam, to mieszkający tam ludzie okrawali coraz bardziej terytorium, ustanowione jako rezerwat fauny i flory. Powierzchnia rezerwatu zmniejszała się z kilku powodów: braku ziemi uprawnej, przyrostu liczby mieszkańców, ale też z powodu rabunkowej gospodarki władz.
W punkcie centralnym parku, niedaleko miejsca przeznaczonego na obozowisko turystyczne stoi dawny, niesławny obiekt żelazny, tzw. stara rzeźnia słoni w Olifantstrus – wysoka na kilkanaście metrów wyciągarka „szubienica”, na której zawieszano ciała zabitych słoni, by je łatwiej można było poćwiartować. Obiekt ten szpeci swoją sylwetką otoczenie. Na wietrze kołyszą się jeszcze do dziś stalowe, zardzewiałe już liny wyciągarki. Przykry widok.
W przeszłości, na wniosek farmerów, władze Namibii zdecydowały, by z powodu szkód, jakie wyrządzają stada wolno żyjących słoni drastycznie zmniejszyć ich populację. W latach 1983-1985 zabito w ten sposób około 7 tys. dorosłych i młodych osobników, choć liczby podawane w pobliskim muzeum są inne – udostępnione tam materiały i zdjęcia dokumentują rzeź 523 słoni.
Do dziś wokół budynku leżą kości – pozostałość szkieletów słoni, walają się wyszczerbione czaszki. Czyżby pozostawiono to na pamiątkę? A może ku przestrodze, by taki proceder nigdy więcej się nie powtórzył? W murowanej chatce powstało małe muzeum, opowiadające o tej tragedii wyrządzonej zwierzętom przez człowieka. Tytuł wystawy: „Culling at Olifantsrus”.
Przejawem, tym razem, pozytywnych zachowań ludzkich jest działalność 80-letniego farmera, Bura, z pochodzenia Holendra, który w okolicy miejscowości Opuwo prowadzi farmę (Otjitotongwe) dla gepardów, których matki zostały zabite w czasie polowań. Młode zwierzęta niechybnie zginęłyby w środowisku naturalnym, gdyby farmerzy i miejscowa ludność nie przynosili maluchów na farmę Holendra. Jego dziad założył i prowadził na niej schronisko dla gepardów, ojciec kontynuował, a on sam już od kilkudziesięciu lat opiekuje się podrzuconymi młodymi.
Obecnie po farmie przechadzają się dumnie trzy dorosłe osobniki, są dobrze nakarmione, ale niestety nieco udomowione. Można się było do nich zbliżyć (tylko od przodu) i nawet pogłaskać (nie dotykając wrażliwych części ciała, czyli podbrzusza). Szlachetny odruch Bura przygarniania młodych sierot skutkuje tym, że takie zwierzęta nie mogą już samodzielnie buszować po okolicy, gdyż są zbyt przywiązane do człowieka i od niego całkowicie uzależnione. Nie wytrzymałyby konkurencji w czasie łowów ze swoimi dziko żyjącymi pobratymcami.
Epupa Falls i lud Himba
W północnej części Namibii przy granicy z Angolą teren obfituje w wodę. Obozowaliśmy w namiotach nad przepięknym wodospadem Epupa Falls wysokim na 38 metrów, którym wody rzeki Kunene z hukiem spadają w przepaść. Choć było tam parno i wilgotno, to jednak unosząca się mgiełka znad wodospadu dawała uczucie rześkości. Tu chciałoby się pozostać na dłużej. W promieniach zachodzącego słońca obserwowaliśmy strome ściany wąwozu, zapamiętując tę chwilę i utrwalając w pamięci wspaniały obraz.
Ale cóż, nie mogliśmy być dłużej niż dwa dni nad wodospadem. Nasza trasa prowadziła dalej, na suche tereny zamieszkałe przez lud Himba. Himba mieszkają w okrągłych chatach, ulepionych z gliny pomieszanej z suchą trawą. Taką zmieszaną gliną oblepia się cienkie drągi tworzące konstrukcję szałasu. W wiosce zastaliśmy same kobiety, dzieci oraz kilku starców.
Młodzież i silni mężczyźni zajęci byli pracą. Paśli krowy na odległych pastwiskach i znikali z nimi na całe tygodnie. W wiosce pozostały tylko nieliczne zwierzęta, psy i trzy mleczne kozy. Kozy żywią się skubiąc listki drzewa mopani. Wszędzie jest sucho, wokoło nie widać trawy, nieco cienia dają tylko te właśnie niskie drzewka mopani. Ich gałązki służą do szorowania na sucho zębów, a dym z ogniska do okadzania chat i intymnych części ciała kobiet.
Nie ma tu wystarczająco wody do picia, więc też nie marnuje się jej do mycia ciała. Kobiety używają do „mycia się” suchego piasku i okadzają ciało wonnymi, tlącymi się gałązkami drzewa mopani. Takie są tu wymogi zachowania codziennej higieny. Ciała kobiet są czekoladowo piękne, błyszczą w słońcu, a włosy mają uplecione w warkoczyki sklejone rdzawą glinką. Włosy nie wymagają więc codziennego czesania, a fryzura jest piękna i trwała.
Dziewczynki noszą warkoczyki splecione na czubku głowy, spadające na czoło i przesłaniające oczka i jest to znak, że są jeszcze zbyt młode na zamążpójście. Jest to jasny i czytelny przekaz. Kobiety Himba ubierają się w wyprawione skóry zwierzęce, najczęściej kozie lub krowie. Do miasteczka wybierają się tak jak chodzą na co dzień, czyli z odkrytymi ramionami i biustami. Nie krępuje to nikogo, może tylko zagranicznych turystów.
Rytuały i pamięć dawnych plemion
W okolicy Opuwo w Riving Village spotykamy również inne plemiona tych ziem. Lud Damara mieszka inaczej. Budują szałasy wśród skał o rdzawym kolorze, rdzawym, ze względu na dużą zawartość żelaza. Odwiedzamy ich, stąpając po czerwonej, rozgrzanej ziemi, wokół temperatura wynosi 38oC. Na dużych, płaskich, kamiennych powierzchniach, w niedostępnych miejscach znajdujemy też pradawne rysunki. Organizacja Unesco uznała to miejsce, Twyfelfontein, za unikat na skalę światową.
Rysunki odkryte na pobliskich skałach znajdują się pod gołym niebem, na otwartym terenie. Są wyżłobione rysikiem na wielu płaskich powierzchniach. Na skałach przedstawione są wizerunki różnych zwierząt, nawet fok morskich. Widocznie przed tysiącami lat morze docierało daleko w głąb lądu, aż na te tereny. Zauważamy rysunek żyrafy z pięcioma różkami na głowie, która według ludu Damara symbolizuje łączność nieba z ziemią i wywoływanie deszczu, a prehistoryczny lew z pięciopalczastą łapą to symbol czarownika i uosobienia jego siły. Rysunki oddawały tamtą rzeczywistość i przedstawiały wierzenia.
Mieszkańcy małych miasteczek i bardziej cywilizowanych osiedli to głównie przedstawiciele ludu Herero. Kobiety ubierają się na co dzień elegancko, w kwieciste szerokie suknie, a na głowach każda nosi czepek w kształcie krowich rogów. Te różki są bardzo charakterystycznym motywem, od razu wskazującym na przynależność plemienną. Kobiety tego ludu zapragnęły wyglądać jak dostojne damy niemieckie, których mężowie okupowali ich kraj, od 1884 aż do 1915 r.
Według danych historycznych, od 1882 r. na tereny Namibii zaczęli napływać osadnicy niemieccy. Utworzyli oni tutaj swoją kolonię. Kraj był ubogi, lecz pełen bogactw naturalnych. Osadnicy założyli kopalnie diamentów, wydobywając cenne kamienie. Powstania tubylców wybuchały w latach 1894, 1896, 1897 i 1904-1907. Bunty rdzennych mieszkańców były krwawo tłumione. W wyniku polityki kolonialnej liczba ludności Herero zmniejszyła się o około 75%. Namibia zdobyła niepodległość dopiero w 1990 roku.
Wybrzeże szkieletowe i Swakopmund
Lecieliśmy małym samolotem nad pustynią Namib. Z góry widzieliśmy budynki dawnych kopalni i magazynów przemysłowych. Niektóre kopalnie nadal funkcjonują, ale miejsca wydobycia diamentów są tajne. Samolot typu Cesna zabierał na pokład pięć osób oprócz pilota i przez dwie godziny unosił nas nad bezkresną pustynią. Z okien widoczne były wysokie wydmy, tereny skaliste i nieco dalej ciemniejsze obniżenia terenu, czasem przybierające barwę bardziej zieloną. To koryta okresowo wysychających rzek.
Widzieliśmy z góry ślad rzeki Kuiseb. Rzadko tu padają deszcze, ale w porze deszczowej roślinność szybko się zazielenia, wszystko zaczyna kwitnąć i życie wybucha ze zdwojoną siłą. Można wtedy spotkać przepiękne pustynne kwiaty. Wszystko ożywa w porze deszczowej, by po kilku tygodniach znów uschnąć, zwiędnąć bez wody, zamknąć się w sobie i trwać tak z nadzieją na następne opady.
Wybrzeże jest niegościnne. Szeroki pas pustyni ciągnie się jak okiem sięgnąć i wchodzi w głąb lądu na odległość 60-100 km. Z okien samolotu widać wielkie, liczące podobno około dwudziestu tysięcy osobników, kolonie uchatek karłowatych. W sporej odległości od linii brzegowej widać też wrak rozbitego statku, dawnego żaglowca. Jego kadłub wystaje z piasku i straszy zardzewiałymi żebrami.
Ta pustynia pochłania wszystko i wszystkich. Rozbitkowie morscy, nawet jeśliby zdołali dotrzeć do brzegu, nie mieli szans na przeżycie. Na wybrzeżu nie mieli się gdzie schować przed palącym słońcem, wzdłuż linii brzegowej nie było wiosek i miast, nie było pożywienia ani wody. Wszyscy ginęli, nie pokonawszy szerokiej, nawet do 100 km, pustyni.
Jest jednak miasto sztucznie wzniesione na piaskach. To Swakopmund. Ta początkowo mała osada powstała w 1892 r., na przekór siłom przyrody. Niemieccy kolonizatorzy chcieli wybudować tu, na niegościnnym wybrzeżu, swój port. Zbudowali miasto na piaskach pustyni Namib, poprowadzili linię kolejową, postawili molo. Najpierw wznieśli drewnianą konstrukcję pomostu, później stalową. W Swakopmund były bary i hotele, miejsca rozrywki i szkoły. Miasto funkcjonowało bez zarzutu.
Pod koniec XX wieku skończyła się okupacja kraju, a miasto dalej żyje. Jest przyjemne, przestrzenne, ulice są szeroko prowadzone, domy uporządkowane, obejścia są schludne, a ogródki ukwiecone. Urzędy funkcjonują bez zastrzeżeń i przerw. Prawdziwy niemiecki ład i porządek. Nie spotyka się tam włóczęgów i bezrobotnych, nie ma obleganych przez biedotę budek z piwem. Na ulicach nie widać śmieci. Tylko te ulice zastanawiają.
Nazwa Bismarck-strasse nikomu z tubylców nie przeszkadza, pozostała niezmieniona przez prawie 30 lat. Widoczne są też, na każdym kroku, inne pozostałości okupacji niemieckiej. A to tabliczka o godzinach kursowania statków do Europy, przytwierdzona do ściany dawnego urzędu, a to nazwa hotelu czy kawiarni.
Nawet w alejkach nadbrzeżnych stoi do dziś pomnik na chwałę „bohaterskich” żołnierzy niemieckich, poległych w walkach z tutejszymi plemionami, rdzennymi mieszkańcami tych ziem. Nie mogliśmy się nadziwić, że nie ma pomnika upamiętniającego zamordowanych przez Niemców ludzi z plemienia Herero, czy robotników, którzy zginęli przy budowie Swakopmund, tego uporządkowanego miasta powstałego na piaskach.
Trudna historia
Ludzie Afryki nie są pamiętliwi, wiele razy tego już doświadczyłam. Sprawy minione uważają za naprawdę minione. Nie wracają do krzywd wyrządzonych im przez okupanta. Czy to cecha Afrykańczyków, czy to duch chrześcijaństwa przez nich przemawia? Nie pamiętają urazy, zachowują się inaczej niż Europejczycy. Nie wiem, ale tego nie zrozumiałam. Ciekawym przykładem na niepamiętanie krzywd jest cmentarz żołnierzy niemieckich, znajdujący się pod wzgórzem Waterberg. Park Narodowy Waterberg został nazwany na cześć góry stołowej, która wznosi się z płaskowyżu i jest punktem orientacyjnym nad równinami Kalahari we wschodniej Namibii. Liczy około 405 km2.
W drugiej połowie XIX wieku ziemie ludu Herero opanowali niemieccy okupanci, jak już wspominałam. Celem ich było wyniszczenie rdzennej populacji zamieszkującej te tereny. Herero zostali zapędzeni na płaskowyż Waterberg, z którego byli dobrze widoczni i systematycznie, bezlitośnie wybijani. Niemieccy żołnierze prowadzili ostrzał wzgórza w okresie od kwietnia do grudnia 1904 roku, zabijając około 80 tysięcy osób.
Podobno ludziom uwięzionym na płaskowyżu pozwolono się „oddalić”, dopiero po kilku miesiącach – oddalić na pustynię Kalahari, gdzie nie mieli dużych szans na przeżycie. Prawie dwie trzecie populacji Herero straciło życie, a około tysiąc osób zdołało uciec do brytyjskiej Beczuany (obecnie Botswany), gdzie uzyskało azyl. W czasie naszej podróży zatrzymaliśmy się tam, u podnóży wzgórza, by zwiedzić teren.
Cmentarz był dobrze utrzymany, ogrodzony żelaznym płotkiem. Tablica i ozdobna kolumna na środku cmentarza wychwala zwycięstwo Niemców i ma na celu ich upamiętnić, a zarazem pogrążyć w smutku turystę, w smutku nad zabitymi w 1904 r żołnierzami niemieckimi. Jedynie przymocowana na bocznej ścianie murku cmentarnego niewielka płytka ze słabo widocznym napisem: „Tu ginęli także ludzie z plemienia Herero”, wspomina zamordowanych 80 tysięcy rdzennych mieszkańców tych ziem. Pomnik niemieckich oprawców poległych w walce nadal stoi, ale ludzie Herero go nie niszczą. Czyżby przebaczyli śmierć tysięcy swoich współplemieńców?
Dodam jeszcze, o czym może nie jest powszechnie wiadomo, że na terenie Namibii w latach 1905-1908 niemieccy okupanci zorganizowali pierwsze obozy koncentracyjne dla tubylców, pozyskując w ten sposób siłę roboczą, jednocześnie świadomie skazując ich na śmierć z powodu złych warunków, szerzących się chorób i wycieńczenia. Było to preludium późniejszych nazistowskich obozów koncentracyjnych stworzonych na terenie Europy, a szczególnie Polski.
Obozy takie powstawały w miastach Windhuk (stolica), Okahandja i Karibib (tereny rolnicze) oraz w Swakopmund i Lüderitz (tu zgromadzeni więźniowie pracowali przy rozbudowie portów). Największym obozem koncentracyjnym w Namibii, mieszczącym 5-7 tysięcy osób, był obóz w Windhuk. W miejscowości Waterberg znajduje się obecnie niemiecki ośrodek wypoczynkowy, bardzo dobrze prosperujący. Dziś, po prawie 100 latach, rząd niemiecki przyznał, że krwawe poczynania okupantów niemieckich były w rzeczywistości ludobójstwem na ogromną skalę i przeprosił ludzi z gnębionych plemion Namibii za ten czyn.
Cytuję informacje podawane przez Wikipedię: „W czerwcu 2021 roku, po siedmiu latach negocjacji rządu RFN z rządem Namibii oraz przedstawicielami ludów Herero i Nama, strona niemiecka zobowiązała się do wypłacenia Namibii ponad miliarda euro zadośćuczynienia (oficjalnie „pomocy rozwojowej”), podkreślając przy tym, że nie są to reparacje bądź odszkodowania, ponieważ w takim wypadku mogłoby to stanowić precedens dla innych dawnych kolonii niemieckich. Przedstawiciele Herero i Nama odrzucili to porozumienie, gdyż domagali się kwoty 30 miliardów euro, a także otrzymania pieniędzy bezpośrednio”.
Sesriem, Deadvlei i wydmy
Są też w Namibii i piękne miejsca. Wąwóz Sesriem ze ścianami utworzonymi ze sklejonych kamyków, zlepów gliniastych. W czasie pory deszczowej wąwóz wypełnia się bieżącą wodą i wtedy staje się niebezpieczny. Zajazd w okolicznym Solitair prowadzony w stylu amerykańskiej przygody „Route 66”, słynie z cudownie smacznej szarlotki z bitą śmietaną, na którą zaprasza szyld i do której zachęcają relacje podróżnych. Wokół restauracji zbudowanej na środku pustyni pozostawione są wraki starych aut, niegdysiejszych krążowników szos, między nimi biegają pasiasto ubarwione, malutkie wiewiórki. A w centrum ośrodka, funkcjonującego wśród morza piasku, można się zadumać nad grobem Percivala.
Twórcą tego kultowego obecnie miejsca był Percival George Cross, kucharz z żyłką do interesu. Rozsławił on to miejsce na całą Namibię. Teraz wszyscy chcą spróbować szarlotki jego przepisu. W tej okolicy pokazuje się turystom również welwitschie – rośliny z prehistorii, relikt przyrodniczy (Welwitschia mirabilis), których liście wyglądają jak wysychające liście mięsistej palmy. Kwiaty nie są urodziwe, a korzeń jest tylko jeden, długi, palowaty, sięgający w głąb ziemi nawet do 12 metrów.
Przekroczenie Zwrotnika Koziorożca robi na nas „gorące” wrażenie. Jest naprawdę cieplutko, około 40 stopni Celsjusza. A wokoło roztacza się kamieniste pustkowie. Jednak jest miejsce, gdzie temperatury w ciągu dnia są znacznie wyższe – to Dead Vlei, tzw. dolina śmierci. Tam można przebywać jedynie przed wschodem słońca i krótko po nim. Tak też, zgodnie z sugestią lokalnego przewodnika, wstaliśmy, około godziny trzeciej w nocy, by o piątej przekroczyć bramy parku narodowego Martwej Doliny.
Początkowo szliśmy w całkowitej ciemności, gdyż słońce nie wzeszło jeszcze nad największą wydmą Namibii – Big Daddy. Wydma ta osiąga imponującą wysokość 325 metrów. Wejście na jej grzbiet i szczyt zajmuje 1,5 godziny, a należy wejść przed wschodem słońca, inaczej na śmiałków czyha śmierć. Teren Dead Vlei, otoczony wysokimi wydmami, porastały niegdyś drzewa. Dziewięćset lat temu podziemna rzeka zmieniła swój bieg i teraz, w szerokiej dolinie, drzewa stoją martwe. Klimat jest tak suchy, że pewnie przetrwają jeszcze kilkaset lat i będą nadal świetnym obiektem dla fotografów.
W tym kraju, będącym kiedyś kolonią niemiecką, obecnie wolnym, wszystko jest uporządkowane. Nawet wydmy są ponumerowane. Zaskakuje mnie takie usystematyzowanie tematu, smuci brak spontaniczności. Pewnego wieczoru wspinaliśmy się ostrym brzegiem wydmy na jej wierzchołek, skąd roztaczał się piękny widok na okolicę. Czekaliśmy na zachód słońca. Wtedy wszystkie nasze aparaty fotograficzne poszły w ruch. Zdjęcia mamy wspaniałe, wrażenia również. Zarejestrowaliśmy nawet ślady węża pomykającego po piasku. Wydma nosi nazwę: Wydma nr 45.
Pewnego razu mieliśmy urokliwy postój i nocleg w namiotach w okolicy Spitzkoppe, wysokiej góry i okolicznych, niezwykle wygładzonych formacji skalnych, wyrastających nagle na pustyni. Góra „pośrodku niczego” zrobiła na nas niezapomniane wrażenie. Została ona podobno zdobyta w 1906 roku przez niemieckiego żołnierza, który po wejściu na szczyt rozpalił ognisko na górze. Nikt więcej tego śmiałka już nie widział. Pewnie spadł przy zejściu. Tak podaje legenda. Dotychczas tylko sześciuset wspinaczy osiągnęło ten gładki szczyt, co prawda niewielkiej wysokości, bo 1786 m n.p.m., lecz pustynia i brak wody wokoło na pewno mają tu kluczowe znaczenie.
Nocleg mieliśmy zorganizowany w namiotach, biwak był bez wody, a noc tak zimna, że moi towarzysze szczękali zębami przez całą noc (ponoć temperatura w nocy wynosiła 2-4 stopni Celsjusza). Biwak ten, dla mnie cudowny, na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Słoneczny poranek był urzekający, powietrze rześkie, a piękne widoki pomarańczowych łuków skalnych przypominały mi formacje Parku Narodowego Arches w Kalifornii. Takie widoki pozostaną na zawsze niezapomniane, a nasze fotografie utrwaliły te wspaniałe chwile.
Spotkania ze zwierzętami i chwile grozy
W czasie trzytygodniowego pobytu w Namibii oglądaliśmy dziko żyjące zwierzęta, uwiecznialiśmy na zdjęciach pasiaste zebry, dostojne żyrafy, babuny (małpy wykradające z bungalowów wszystko, nie tylko jedzenie, ale i aparaty fotograficzne, ubrania, nawet szczoteczki do zębów), fotografowaliśmy antylopy gnu i kudu oraz najbardziej z nich skoczne springboki. W nocy, przy wodopojach czekaliśmy wiele godzin na podchodzące dostojne nosorożce. Za dnia czekaliśmy przy sadzawkach, aż rodzina słoni zaspokoi swoje pragnienie.
Poruszaliśmy się po Parku Narodowym Etosza autami terenowymi z napędem na cztery koła. Nie mogliśmy wychodzić na zewnątrz samochodów, aby nie płoszyć zwierzyny i samemu być bezpiecznym. Podglądaliśmy ptasią krzątaninę przy jedzeniu resztek padłych zwierząt, patrzyliśmy też z wielkim zainteresowaniem, jak niepozorne ptaszki wikłacze budują ogromne, słomiane gniazda. Gniazda te zwisały z gałęzi drzew, były niezwykle ciężkie – kilkudziesięciokilogramowe, budowane długo i cierpliwie. Te żółto ubarwione ptaki są mistrzami konstrukcji swoich gniazd z patyków i gałązek.
Myśleliśmy, że w Namibii widzieliśmy i przeżyliśmy już wszystko. Nie przewidzieliśmy jednak, że czeka nas spotkanie, a raczej zderzenie z wielką jak łoś antylopą kudu. Mimo iż drogi szutrowe były dobrze utwardzone, a po bokach zabezpieczone wysokimi płotami, wykonanymi z siatki drucianej, to jednak zdarzył się wypadek. Rozpędzona antylopa kudu przeskoczyła wysoki na 2 metry płot, uderzając z pełną siłą w jeden z trzech naszych terenowych samochodów, którymi przemierzaliśmy Namibię. Biedne zwierzę poniosło śmierć na miejscu, a wśród ludzi poszkodowana istotnie była jedna osoba, która wymagała wizyty w szpitalu i badania TK głowy.
W mieście Windhuk, stolicy kraju, musieliśmy skorzystać z pomocy medycznej. Wraz z moim mężem, również lekarzem, pojechaliśmy z poszkodowaną do szpitala. Gdy opowiadaliśmy personelowi medycznemu o zdarzeniu, mówiąc o wielkim pechu, jaki nas spotkał, bo w czasie ostatniego dnia naszej podróży mieliśmy spotkanie z rozpędzoną antylopą, personel tylko się uśmiechał i wyrozumiale prostował nasze słowa, mówiąc, że „mieliśmy nie pecha, ale ogromne szczęście, bo takie wypadki kończą się zazwyczaj śmiercią”.
Urszula Wilczek