Możemy się zmagać z bardziej zaawansowanymi stadiami nowotworów
Z prof. inst. dr. hab. Romanem Sosnowskim z Kliniki Nowotworów Układu Moczowego Narodowego Instytutu Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie rozmawia Mariusz Tomczak.
Jak bardzo pandemia wpłynęła na sytuację pacjentów onkologicznych?
Początek pandemii był niezwykle trudny ze względu na wiele niewiadomych wynikających z zagrożenia koronawirusem oraz brak jednoznacznych wytycznych postępowania dla placówek i samych medyków. Z biegiem czasu system dopasował się do pacjentów onkologicznych na tyle, że obecnie nie widzę wielkich różnic w dostępie do leczenia w porównaniu z okresem sprzed pojawienia się COVID-19.
W zakresie postępowania leczniczego udało się zachować ciągłość, operacje i chemioterapie odbywały się raczej planowo. Niestety, wielu pacjentów onkologicznych negatywnie dotknęło zaburzenie regularności wizyt, zwłaszcza w czasie pierwszej fali. Konsultacje przepadały, bo część chorych po prostu nie zgłaszała się na wizyty w poradni z powodu strachu przed wyjściem z domu czy kontaktem z osobami potencjalnie zakażonymi koronawirusem.
W jaki sposób zmieniła się opieka nad chorymi z nowotworami po pojawieniu się COVID-19?
Ogromnym sukcesem zarówno placówek służby zdrowia, jak i pacjentów onkologicznych, było wdrożenie teleporad. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że w czasie pierwszej fali 80-90 proc. konsultacji odbywało się na odległość, bo pacjenci na ogół nie chcieli przychodzić na wizyty. W tej chwili w formie zdalnej odbywam już tylko 5-10 proc. konsultacji.
Moim zdaniem w niektórych sytuacjach teleporady są w pełni uzasadnione, przy czym nawet jeśli pacjent pyta o taką możliwość, to lekarz powinien decydować, czy może ona dojść do skutku, czy też potrzebna jest wizyta osobista chorego.
Nie widzę przeszkód, aby z teleporad korzystać w trakcie obserwacji po leczeniu, gdy najczęściej monitoruje się stan pacjenta albo kiedy prowadzone jest leczenie współtowarzyszące monitoringowi onkologicznemu, np. gdy po operacji nowotworu nerki jest problem z powiększoną prostatą i z tego powodu trzeba przyjmować leki. Wtedy niekoniecznie trzeba przychodzić do gabinetu.
Nie obawia się pan onkologicznego tsunami jako efektu ubocznego koronawirusa?
To zależy w jakim aspekcie na to patrzymy. Jeśli chodzi o kwestię samego procesu leczenia, to w onkologii – niezależnie od tego, czy chodzi o operację, chemioterapię czy radioterapię – zawsze ten proces jest zaplanowany.
Jeśli dziś ustalimy cykl działań, to w przyszłości zostaną one zrealizowane i z perspektywy ostatnich kilkunastu miesięcy mogę powiedzieć, że w czasie pandemii planowe leczenie na ogół dochodziło do skutku. W takiej placówce jak nasza, jeżeli gdzieś było ognisko zakażenia, to przesunięcia były rzędu tygodnia, dwóch, więc o proces leczenia pacjentów zdiagnozowanych raczej nie mam obaw.
Natomiast niepokoi mała zgłaszalność pacjentów na badania przesiewowe czy z niepokojącymi objawami w celu diagnostyki. To jest potężne wyzwanie, by pacjenci zgłaszali się do poradni lub do szpitala we wcześniej wyznaczonym terminie czy widząc u siebie jakieś niepokojące objawy nie rezygnowali z wizyt w POZ, a następnie u specjalistów w celu diagnostyki.
W związku z dużym strachem przed COVID-19 pacjenci odkładali diagnostykę i leczenie. Teraz możemy się zmagać z bardziej zaawansowanymi stadiami nowotworów, które leczy się dużo trudniej i rokowania są gorsze.
Co zaskoczyło pana pozytywnie w czasie ostatnich kilkunastu miesięcy?
Poza wprowadzeniem teleporad, benefitem dla pacjentów onkologicznych było ograniczenie ilości chorób współtowarzyszących, głównie zakaźnych, które mogłyby się rozwijać lub negatywnie wpływać na przebieg ich leczenia.
Samoizolacja, utrzymywanie dystansu, noszenie maseczek czy dezynfekcja rąk sprawiły, że wśród moich pacjentów zdecydowanie rzadziej obserwowałem infekcje górnych dróg oddechowych. W ostatnich miesiącach w naszej poradni w zasadzie nie zdarzały się osoby z infekcją grypową, zresztą wśród personelu również rzadziej dochodziło do takich zachorowań.