Nie każdy lekarz podpisał „lojalkę”. Rozmowa z dr. J. Bilińskim
Z dr. n. med. Jarosławem Bilińskim – jednym z liderów ubiegłorocznego protestu lekarzy rezydentów, sygnatariuszem porozumienia zawartego pomiędzy ministrem zdrowia i Porozumieniem Rezydentów OZZL w lutym br., członkiem NRL – rozmawia Mariusz Tomczak.
Foto: pixabay.com
Czy podpisał pan oświadczenie powiązane z zakazem konkurencji?
Tak, złożyłem takie oświadczenie. Musiałem być konsekwentny, skoro w lutym byłem jednym z sygnatariuszy porozumienia z ministrem zdrowia.
Dlaczego nie wszyscy podpisali „lojalki”?
Z oficjalnych danych wynika, że ok. 75 proc. uprawnionych lekarzy specjalistów i ponad 60 proc. lekarzy rezydentów skorzystało z możliwości otrzymania zwiększonego wynagrodzenia zasadniczego. Część specjalistów nie złożyła oświadczeń ze względów czysto ludzkich, bo pracuje także gdzie indziej i nie chciała zostawić swojego drugiego szefa w potrzasku. Poza tym w dodatkowym miejscu pracy część lekarzy ma lepsze warunki finansowe.
A co z rezydentami? Wielu nie zdecydowało się na przyjęcie „bonu patriotycznego”.
Nie wszyscy lekarze rezydenci złożyli oświadczenia, bo duża część z nich myśli o emigracji. To jest bardzo niepokojące.
Co zrobić, aby młodzi lekarze zostali w kraju?
Nie znam lepszych bodźców ku temu od poprawy warunków finansowych i komfortu pracy. Już takie niewysokie podwyżki jak te, które wielu z nas zaczyna dostawać, spowodowały, że duża część lekarzy rezydentów podjęła decyzję o pozostaniu w kraju przynajmniej tuż po ukończeniu specjalizacji. Pracujemy nad ustawą, która ma poprawić warunki szkolenia w Polsce i mam nadzieję, że to, co zaproponujemy ministrowi zdrowia, zostanie wprowadzone w życie. Niezależnie od prac nad przepisami nie powinniśmy przestać walczyć o poprawę warunków płacy.
Czy przez to, że część lekarzy przestała dorabiać, w szpitalach pojawią się problemy z obsadą kadrową?
Zdaje się, że takie problemy może mieć ok. 200 oddziałów. W skali kraju to niedużo, tym bardziej, że znaczna część lekarzy jest zatrudnionych na kontraktach. Wielu dyrektorów szpitali liczy na to, że otrzyma pozwolenie z Narodowego Funduszu Zdrowia na dodatkową pracę niektórych specjalistów.
Czyli wszystko rozejdzie się po kościach?
Myślę, że nowe przepisy trochę namieszają, zwłaszcza w województwach, w których mamy do czynienia z deficytem kadrowym w pewnych specjalizacjach. W kuluarach mówi się, że z ekonomicznego punktu widzenia do zamknięcia kwalifikuje się 200-300 szpitali. Wprawdzie oficjalnie nikt takich przymiarek nie robi, ale ja w przypadki nie wierzę i sądzę, że zarówno ustawa o sieci szpitali, jak i warunkowa zgoda na podwyżki dla lekarzy, mają na celu m.in. likwidację niektórych placówek. Jak utrzymywać oddział ginekologiczny, gdzie jest średnio mniej niż jeden poród dziennie?
Minął rok od wybuchu protestu głodowego rezydentów. Jak pan ocenia tamte wydarzenia?
Ambiwalentnie. Z jednej strony na pewno warto było zapoczątkować tamten protest, bo przez miesiąc byliśmy obecni w mediach dzień w dzień, przez co zmieniła się świadomość społeczna. Doszło do zjednoczenia środowiska lekarskiego, a od starszych kolegów słyszę, że to, co uzyskaliśmy, jest czymś najbardziej wartościowym w ciągu ostatnich 20 lat. Przede wszystkim zostały zapoczątkowane zmiany kierunkowe związane ze zwiększaniem nakładów publicznych ochronę zdrowia. Z drugiej strony nie osiągnęliśmy tego, z czym szliśmy na sztandarach, np. dojścia 6,8 proc. PKB w trzy lata.