Odległość 3 km, między szpitalami przepaść
Bohaterkę opisanych poniżej zdarzeń do opowiedzenia mi swojej historii skłoniła lektura relacji o sytuacjach, w których lekarz staje się pacjentem, wcześniej publikowanych w „Gazecie Lekarskiej”.
Foto: pixabay.com
Jestem lekarką z ponad trzydziestoletnim stażem zawodowym, pracowałam w trzech szpitalach klinicznych Uniwersytetu Medycznego w moim mieście. W jednym z nich nadal pracuję. Boleśnie przekonałam się, że zdrowie to podstawa naszego funkcjonowania w rodzinie i pracy zawodowej. Choroba osobista lub kogoś bliskiego przewraca do góry nogami plany i harmonogramy.
Tak się niestety zdarzyło, że w ciągu ostatniego roku musiałam być pacjentką dwóch różnych szpitali klinicznych. Trzeba dodać, że żaden z nich nie jest szpitalem, w którym pracowałam czy pracuję. Tytułowa odległość dzieli te szpitale od siebie. Natomiast moje doświadczenia jako pacjentki są diametralnie, a nawet drastycznie różne. Nieprzypadkowo użyłam określenia: przepaść. Różnice zaczynają się już w izbie przyjęć.
W szpitalu X bałagan nie do opanowania, wszyscy: personel lekarski i pielęgniarski oraz pacjenci poirytowani i mówiący podniesionym głosem.
Pielęgniarki mają do pacjentów pretensje o dokumenty, które im pokazują w związku z przyjęciem do szpitala, głośno i złośliwie komentują to, co napisał lekarz kierujący, poddając w wątpliwość jego kompetencje. Lekarz izby przyjęć, znacznie młodszy ode mnie, ale na pieczątce specjalista, poproszony o rozstrzygnięcie wątpliwości, wyraźnie zdenerwowany liczbą pacjentów, którzy chcą być leczeni w „jego” szpitalu, zamiast tonować atmosferę, „dolewa oliwy do ognia”.
Kiedy przychodzi kolej na mnie, w naturalny, według mnie, sposób przedstawiam się jako lekarka. Na pielęgniarce nie robi to żadnego wrażenia, nie wywołuje żadnej reakcji. Inaczej z doktorem. Kiedy wróciłam z przebieralni, przypadkowo usłyszałam głos pana doktora skierowany do pielęgniarki: „Nie znoszę, kiedy ktoś się obnosi z tym, że jest lekarzem i od tego zaczyna wizytę w szpitalu. Nie będę się nią zajmował, poproś któregoś z rezydentów”.
W izbie przyjęć byłam, zgodnie z zaleceniem, o 7:30. Na oddział trafiłam około 12:00. Usłyszałam tam niewybredne komentarze pielęgniarek o pracownikach izby przyjęć, którzy przysyłają tylu pacjentów.
Mimo że termin przyjęcia na oddział był uzgodniony miesiąc wcześniej przez lekarza pracującego na tym oddziale, kwalifikację do przyjęcia musiał potwierdzić lekarz dyżurny. W kolejce do niego czekało około 10 osób, także w ramach ostrego dyżuru. Nieśmiało wspominam, że jestem lekarzem, zmęczona oczekiwaniem w izbie przyjęć jestem bliska decyzji o rezygnacji z przyjęcia, ale przecież na jutro jest uzgodniony termin operacji. Informacja o moim zawodzie ponownie nie robi wrażenia ani na pielęgniarce, ani na lekarzu.
Dwie godziny oczekiwania i szczęśliwie potwierdzone wskazania do przyjęcia. Poczucie ulgi okazało się przedwczesne. Na oddziale okazuje się, że nie ma dla mnie wolnego łóżka. – Musi pani poczekać – słyszę od pielęgniarki. Trudno, rzeczywiście muszę! Kłopot w tym, że na korytarzu nie ma krzesła, na którym mogę usiąść, wszystkie zajęte przez osoby czekające do lekarza dyżurnego. Wolne krzesło znalazłam na sąsiednim oddziale. Tam przeczekałam kolejną godzinę.
Kolejny dzień był dla mnie wyjątkowo przychylny, byłam jedyną pacjentką z mojej pięcioosobowej sali, która była operowana tego dnia – wcześniej wyznaczonego.
Inne panie czekały od piątku, aby być operowane we wtorek, osoby z wtorku były operowane w środę i w czwartek. Z ulgą opuściłam oddział. Na szczęście operacja przebiegła bez powikłań. Nie kryję, że szybki termin wypisu wymusiłam. Oczywiście w wyznaczonym dniu wypis do 15:00 nie był gotowy, opuściłam zatem szpital, a dokumenty odebrał mąż następnego dnia. Młoda lekarka wręczająca mu dokumenty złośliwie skomentowała mój upór co do „wyjścia”. W tym samym szpitalu, kilka miesięcy wcześniej byłam z moim 87-letnim ojcem jako pacjentem.
Razem przeżywaliśmy podobny sposób traktowania pacjenta i jego rodziny. Kiedy odbierałam ojca po gastrofiberoskopii i kolonoskopii, wszystkie pielęgniarki z oddziału były w pokoju socjalnym, przez dwie godziny mojego pobytu w oddziale żadna z nich nie pojawiła się w sali chorych ani na korytarzu. Kiedy odważyłam się wejść i zapytać, czy mogę tatę zabrać, nie patrząc na mnie jedna z pań burknęła: „Można”, nie pytając o nazwisko pacjenta, którego zabieram.
Na moje pytanie, czy lekarz dyżurny będzie chciał zobaczyć pacjenta przed wyjściem, usłyszałam, że pan doktor jest zajęty i nie ma na to czasu.
Mniej więcej rok po tych wydarzeniach byliśmy oboje z ojcem w niewielkim odstępie czasowym pacjentami innego szpitala klinicznego w tym samym mieście. W szpitalu Y żadne z nas nie spędziło w izbie przyjęć więcej niż 20 minut. Na oddziale czekało gotowe łóżko. Traf chce, że były to ponownie oddziały zabiegowe. Plan operacyjny był realizowany precyzyjnie, przez tydzień mojego pobytu nie zdarzyło się, aby osoba wyznaczona na dany dzień do operacji nie była tego dnia operowana.
Pracy było dużo, ale była ona i przez lekarzy i przez pielęgniarki wykonywana bez atmosfery bałaganu i nieuzasadnionego pośpiechu. Podstawową różnicą między tymi dwiema placówkami, która była widoczna od przekroczenia drzwi izby przyjęć, był uśmiech na twarzach pielęgniarek w szpitalu Y. Uśmiech towarzyszył życzliwemu i sympatycznemu podejściu do pacjenta i osoby mu towarzyszącej, nie tylko w izbie przyjęć, ale także później na oddziale. Paradoks opisanych sytuacji polega na tym, że dyrekcja szpitala X szczyci się wysokimi miejscami w rankingach polskich szpitali.
Nie wolno nikomu życzyć choroby, ale myślę, że panu dyrektorowi szpitala X dobrze by zrobiło, gdyby stał się, na próbę, anonimowym pacjentem w „swojej” placówce, a potem w szpitalu Y.
Tłumaczenie opisanych zjawisk i różnic trudnymi warunkami pracy i takim, a nie innym kontraktem z NFZ, jest bezzasadne. Wszystko zależy od ludzi. Także od nas, lekarzy. Z trudem to przyjmujemy do wiadomości.
Ryszard Golański