Opieka zdrowotna w Papui-Nowej Gwinei
Z br. Jerzym Kuźmą, chirurgiem ogólnym i ortopedą, prof. chirurgii, Werbistą wspierającym od ponad 25 lat rozwój medycyny w Papui-Nowej Gwinei, oraz Wojciechem Pietrzykiem, anestezjologiem i specjalistą medycyny ratunkowej, który od kilku lat praktykuje w tym kraju, rozmawia Lidia Sulikowska.
Foto: J. Kuźma / W. Pietrzyk
Dlaczego panowie związali swoje życie z Papuą-Nową Gwineą (PNG)?
Jerzy Kuźma: Jestem lekarzem, ale także bratem Werbistą, czyli misjonarzem Zgromadzenia Słowa Bożego, więc z natury rzeczy wyjeżdżam tam, gdzie mogę nieść pomoc. Tak się złożyło, że w 1997 r. trafiłem do PNG i zostałem do dziś.
Wojciech Pietrzyk: Ja z kolei przez wiele lat pracowałem jako lekarz okrętowy. Kiedyś pojawiła się oferta pracy od organizacji, która buduje prywatną opiekę zdrowotną w ubogich krajach dla ekspatów i tak trafiłem do PNG. Od kilku lat praktykuję w jednym z prywatnych szpitali w stolicy tego kraju – w Port Moresby, do Polski wracam co jakiś czas.
Na jaką pomoc medyczną mogą liczyć mieszkańcy tego kraju?
J.K.: Papua-Nowa Gwinea ma powierzchnię większą od Polski, ale mieszka w niej ok. 8,5 mln ludzi. Bardzo brakuje tu medyków. Kraj jest podzielony na ponad 20 prowincji. W każdej z nich działa państwowy szpital, gdzie zazwyczaj są chirurg, pediatra, ginekolog i internista. Obszary wiejskie są niemal całkowicie pozbawione opieki lekarskiej.
90 proc. lekarzy pracuje w miastach, z czego aż połowa w Port Moresby, podczas gdy 87 proc. ludności żyje właśnie na wsi. W praktyce ci ludzie nie mają dostępu do lekarza. Od wielu lat słyszę o planach wprowadzenia dodatków do pensji dla medyków, którzy zdecydują się pracować na wsiach, ale nigdy plany te nie zostały wprowadzone w życie.
W PNG duży udział w tworzeniu i prowadzeniu placówek medycznych mają kościoły chrześcijańskie, pod których opieką jest połowa wiejskich ośrodków zdrowia oraz szpitalików. Pracują w nich pielęgniarki lub felczerzy. Dzięki porozumieniu rządowemu dostają one wsparcie finansowe państwa. W najbardziej odległe obszary wiejskie organizowane są wyjazdy misyjne tzw. patroli medycznych. Podczas takich wypraw słyszałem niejednokrotnie, że pacjenci nie widzieli lekarza nawet przez 30 lat.
A co w sytuacji, gdy ktoś ma poważny uraz lub z innego powodu potrzebuje interwencji chirurgicznej?
J.K.: Musi dostać się do szpitala prowincjonalnego. Niestety odległości do pokonania są duże, a przecież mówimy o kraju, w którym dramatycznie brakuje dróg. Teren jest górzysty i poprzecinany rzekami, gdzie można przemieszczać się wyłącznie samolotami, ale to przecież luksus, a nie norma.
Teoretycznie każda prowincja powinna zapewniać możliwość dojazdu z wioski do szpitala, ale w praktyce fundusze są ograniczone. Często więc bliscy chorego muszą go zanieść do szpitala na piechotę. Taka podróż czasem trwa kilka dni. W efekcie wielu chorych nie otrzymuje pomocy, więc w PNG jest bardzo wielu niepełnosprawnych. Urazy, obok chorób zakaźnych, to jeden z najczęstszych problemów zdrowotnych dotykających mieszkańców i jedna z czołowych przyczyn śmiertelności wśród młodych mężczyzn.
Często urazom ulegają też dzieci. Dzięki ludziom dobrej woli udało mi się stworzyć oddział ortopedyczny w szpitalu w Madang, gdzie pracuję. Pomagamy najbardziej potrzebującym, choć jest to kropla w morzu potrzeb, a chorzy czasem nawet latami muszą czekać na pomoc.
Państwowa opieka zdrowotna jest bezpłatna?
J.K.: Generalnie tak, ale szpitale mają prawo narzucać pewne opłaty. Publiczne wydatki na tutejszą ochronę zdrowia są najniższe w całym regionie Pacyfiku, system jest głęboko niedofinansowany. Jeszcze większym problemem jest chyba jednak brak lekarzy. W całym kraju pracuje zaledwie ok. pół tysiąca miejscowych lekarzy.
W.P.: Z czego np. specjalistów anestezjologów jest 27. Wspierają ich technicy anestetycy.
Jak świat pomaga PNG?
W.P.: Poza inicjatywami chrześcijańskimi bardzo znaczące jest wsparcie medyczne z Australii. Wielu medyków z tego kraju przyjeżdża na misje. Ostatnio zauważalna jest też pomoc Chin. Pływają też statki Ywam (międzynarodowa inicjatywa – przyp. red.), które docierają z podstawową pomocą medyczną w najbardziej niedostępne od strony lądu zakątki kraju.
Co robi rząd, aby lekarzy było więcej?
W.P.: Podam taki przykład: pewien chirurg z Ugandy, który jest moim kolegą z pracy, powiedział mi, że w jego kraju działa 16 szkół medycznych. Dla porównania: w PNG są tylko dwie.
J.K.: Jedyna państwowa szkoła medyczna jest w Port Moresby. Rocznie kształci ok. 40 lekarzy. Poza tym od kilku lat funkcjonuje Wydział Medyczny Uniwersytetu Słowa Bożego w Madang, którego mam przyjemność być dziekanem. Bardzo zależy mi na kształceniu tutejszej przyszłej kadry lekarskiej. Do tej pory mury naszej uczelni opuściło już ponad 40 lekarzy. Nauka jest u nas odpłatna, ale dla najzdolniejszych studentów są stypendia fundowane przez rząd.
Zależy nam przede wszystkim na kształceniu lekarzy, którzy w przyszłości będą chcieli pracować na prowincji, bo tam są największe potrzeby. Dlatego podczas rekrutacji ci, którzy zadeklarują, że po ukończeniu studiów kilka lat będą pracować w wiejskim ośrodku, otrzymują dodatkowe punkty. Niestety na naszym uniwersytecie bardzo brakuje lekarzy różnych specjalności, którzy chcieliby edukować studentów. Jeśli ktoś z państwa czyta ten tekst i chciałby pomóc, serdecznie zapraszam do Madang.
W.P.: Gorąco zachęcam do podjęcia współpracy z prof. Jerzym Kuźmą. Pomoc poprzez kształcenie to najlepszy sposób na wsparcie tutejszej ochrony zdrowia. Oczywiście wszystkie wyjazdy misyjne polegające na tym, że lekarz z zagranicy jedzie do jakiegoś odległego zakątku w PNG leczyć przez kilka miesięcy, są szczytne, ale dużo większą pomocą jest dzielenie się wiedzą z tutejszymi studentami kierunku lekarskiego. To ci lekarze będą w systemie przez kolejne dekady.
Tutejszy państwowy system ochrony zdrowia jest rzeczywiście bardzo skromny. Prywatna opieka oferowana przez zagraniczne firmy jest dużo lepsza, ale kosztuje i jest dostępna tylko w największych miastach. Miałem okazję podróżować po prowincji i widziałem, jak wygląda tamtejsza opieka zdrowotna. Brak wykwalifikowanego personelu medycznego jest dramatem.
Mam oczywiście świadomość, w jakim jestem kraju i że zasoby są ograniczone. Jednocześnie widzę, że robi się wszystko, aby w ramach tego, co jest, działać jak najlepiej. To, co robi na mnie największe wrażenie, to zachowanie pacjentów. Oni patrzą z autentyczną nadzieją, że ktoś im pomoże. Mają też ogromny szacunek do pracowników medycznych. Są mili, w pełni ufają lekarzowi.
Na jaką pomoc mogą liczyć osoby chore na raka?
J.K.: Obszar leczenia onkologicznego jest bardzo zaniedbany. Na wynik histopatologiczny z państwowego laboratorium diagnostycznego trzeba czekać nawet rok. Dlatego szpital, w którym pracuję, nawiązał współpracę ze specjalistami z Australii. Co miesiąc wysyłamy do nich paczkę z wycinkami pobranymi od naszych pacjentów i po ok. dwóch tygodniach otrzymujemy wyniki.
Australijczycy wykonują je dla nas w ramach wolontariatu. Generalnie w PNG o diagnozie onkologicznej zazwyczaj trzeba decydować na podstawie badania fizykalnego, co niestety może być tragiczne w skutkach. Nieraz zdarza się, że niepotrzebnie usunięto kobiecie pierś albo mężczyźnie prącie, bo niesłusznie podejrzewano zmianę nowotworową.
Leczenie, które mogą otrzymać pacjenci onkologiczni, jest bardzo ubogie. Mamy tylko podstawowe leki, w całym kraju funkcjonuje jeden oddział onkologiczny. Nie ma w ogóle dostępu do radioterapii, chemioterapia jest bardzo ograniczona.
A jak jest z ginekologią?
J.K.: PNG ma jeden z najwyższych wskaźników umieralności okołoporodowej na świecie. Bardzo brakuje nie tylko ginekologów, ale też pielęgniarek i położnych.
Jak pandemia COVID-19 wpłynęła na zdrowie mieszkańców?
J.K.: Paraliżowała funkcjonowanie kraju, podobnie jak na całym świecie. Ogromnym problemem jest brak oddziałów anestezjologicznych. Respiratory są dostępne tylko w największych kilku szpitalach w kraju. Ludzie, których dotknie ciężka postać COVID-19, są skazani na śmierć. Co prawda w każdej prowincji działa oddział z dostępem do tlenu, ale to wszystko. Mimo to szczepienia są niepopularne. Społeczeństwo jest wyszczepione ledwie w kilku procentach.
W.P.: Tutejsi mieszkańcy mówią, że skoro udaje im się żyć w tak trudnych warunkach, to przeżyją też koronawirusa. Co ciekawe, bardzo przestrzegają obowiązku noszenia maseczek.
Podobno Port Moresby to jedna z trzech najniebezpieczniejszych stolic na świecie.
W.P.: Generalnie w PNG jest niebezpiecznie, to kraj impulsywnych wojowników. Bezrobocie i bieda w miastach sprzyja zachowaniom kryminogennym. Jednak bezpośrednie kontakty z mieszkańcami oceniam bardzo dobrze – to przemili ludzie, a sam kraj, siedlisko rajskich ptaków, jest zjawiskowo piękny.