27 kwietnia 2024

Pandemia COVID-19. Rozpamiętywanie liczb nie ma dużego sensu

Z prof. Andrzejem M. Falem, kierownikiem Kliniki Alergologii, Chorób Płuc i Chorób Wewnętrznych CSK MSWiA, prezesem Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Zdrowia Publicznego, rozmawia Mariusz Tomczak.

Prof. Andrzej M. Fal. Foto: uksw.edu.pl

W pierwszej połowie października liczba zakażonych koronawirusem szybko poszybowała w górę. Powszechnie spodziewano się, że rozwój pandemii przyspieszy jesienią, ale chyba nie wszyscy przewidywali, że w takim tempie. Skąd ten skok?

Szybki wzrost zachorowań w Polsce był do przewidzenia, ale to nie jest sytuacja specyficzna tylko dla naszego kraju. Ten trend obserwujemy w całej Europie i wynika z kilku powodów.

Przede wszystkim myślę, że gdyby na początku września nie otwarto szkół z dnia na dzień, liczba zakażeń byłaby niższa. Należałem do zdecydowanych przeciwników otwierania wszystkich placówek edukacyjnych na początku września. Uważałem, że trzeba było robić to sukcesywnie po audytach sanepidu.

Drugim powodem było zjawisko, szeroko opisane w anglosaskiej literaturze, polegające w wielkim skrócie na tym, że po powrocie z wakacji z różnych stron świata przywozimy wiele patogenów, wymieniamy się nimi, a populacja to odchorowuje. Tak było też w tym roku.

Trzeci powód, który się nałożył na dwa poprzednie, to mniejszy strach przed COVID-19. Polacy i inni mieszkańcy naszego kontynentu w czasie wakacji zapomnieli, że to choroba potencjalnie śmiertelna. Przestaliśmy się bać pandemii, zaczęliśmy mniej przejmować się utrzymywaniem dystansu, noszeniem maseczek czy dezynfekowaniem rąk.

Jak wypadamy na tle innych krajów?

W Polsce w pierwszej połowie października mieliśmy po 4-5 tys. nowych przypadków zakażeń SARS-CoV-2, co oznacza, że można było nas nazwać „zieloną wyspą” w porównaniu np. z prawie czterokrotnie od nas mniejszymi Czechami albo Hiszpanią, Francją czy Wielką Brytanią. Niestety dane statystyczne są coraz gorsze i nasze „samozadowolenie” z efektów walki z pandemią powinno nieco zmaleć.

Z opublikowanego 9 października raportu Europejskiego Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób (ECDC) wynikało, że dzienne przyrosty zachorowań w naszym kraju wynosiły po siedemdziesiąt kilka chorych na 100 tys. mieszkańców, podczas gdy w Niemczech ok. 200, w Hiszpanii ok. 300, a w Czechach prawie 400.

Rozpamiętywanie tych liczb nie ma jednak dużego sensu, bo one pokazują tylko to, co było w przeszłości i już w chwili publikacji raportu są historią. Ruch wirusa ma swoje fanaberie i to, że w tej chwili mamy sytuację lepszą niż w innych krajach, nie oznacza, że na skutek lekceważenia zagrożenia w kolejnym tygodniu nie doprowadzimy do tego, że u nas będzie tak samo źle jak w krajach, które wymieniłem, albo nawet jeszcze gorzej.

Czy o stanie pandemii najlepiej świadczy liczba zakażonych pacjentów przebywających w szpitalu i pod respiratorami?

Część epidemiologów, nie wspominając o politykach, twierdzi, że im więcej będziemy testować, tym będzie bezpieczniej. Na pewno wtedy można by więcej powiedzieć o tym, jak bardzo populacja jest dotknięta zakażeniami i jaki mamy wskaźnik odporności populacyjnej. Nie powie to jednak, jakim zagrożeniem społecznym jest pandemia.

Wszyscy boimy się przede wszystkim tego, że nie wystarczy zasobów opieki zdrowotnej. Z tego punktu widzenia obserwowanie obłożenia łóżek, analiza liczby hospitalizacji, porównanie odsetka osób hospitalizowanych z chorymi na COVID-19, a w szczególności hospitalizowanych w OIOM lub w warunkach zbliżonych, są najistotniejszymi wskaźnikami, dzięki którym możemy przekonać się, czy idziemy we właściwym kierunku. Niestety patrząc na dane z 16 października, powody do optymizmu są coraz mniejsze.

Co należy robić w obecnej sytuacji?

Same wydanie zakazów czy nakazów nie zadziała. Lepiej mieć jedną linię postępowania, która w 80-90 proc. będzie słuszna, niż 10 koncepcji idących w różne strony. Kiedy trzymamy się jednej ścieżki postępowania, to zaczyna ona przynosić rezultaty, a jeśli jest nieskuteczna, to bardzo szybko, np. w ciągu kilkunastu dni, przekonujemy się o tym i wtedy zaczynamy myśleć, w jaki sposób ją zmienić.

Najgorszy jest natomiast brak konsekwencji. Przeskakiwanie z jednej strategii na drugą nie daje szansy sprawdzenia, co tak naprawdę jest skuteczne. Niestety wydaje mi się, że w pierwszej połowie września w Polsce dopadła nas właśnie taka sytuacja. Zbyt wiele dyskutowano o tym, czy maseczki należy stosować tylko na ulicy, czy tylko w barach, zapominając o sprawach bardziej fundamentalnych.

Jak powinien zostać zorganizowany system opieki szpitalnej tej jesieni?

Moim zdaniem przeznaczanie dużych szpitali na tzw. covidaria, czyli miejsca hospitalizacji osób zakażonych wirusem SARS-CoV-2 czy chorujących na COVID-19, jest właściwą strategią walki z pandemią, choćby ze względu na lepsze wykorzystanie posiadanych zasobów specjalistycznych.

Jestem przeciwny temu, żeby każdy szpital powiatowy miał pulę łóżek dla pacjentów covidowych, bo w większości takich placówek nie ma śluz ani dobrze przeszkolonego w procedurach personelu, przez co niektóre mogą stać się ogniskami zakażeń lokalnych.

Z kolei, jeśli zdarzy się ognisko koronawirusa w domu pomocy społecznej czy innym zakładzie zamkniętym, to jestem za dostarczeniem wsparcia z zewnątrz do wewnątrz, czyli skierowaniu tam dodatkowego personelu i, gdyby to było potrzebne, dowiezieniu respiratorów. Rozwożenie chorych pensjonariuszy po różnych szpitalach sprawia, że mogą roznieść wirusa i blokują łóżka szpitalne, co dla nikogo nie jest korzystne.