PiS, pic, retusz i łatanie dziur
Oto słowa kluczowe zwięzłego podsumowania minionych czterech lat w ochronie zdrowia. Dla tych, którzy liczyli na gruntowne, korzystne zmiany w systemie, był to czas stracony. Przyznaję, że sam znalazłem się w gronie liczących na więcej.
Foto: pixabay.com
Znałem socjalistyczne inklinacje Prawa i Sprawiedliwości, ale zakładałem, że doktor Radziwiłł, czyli lekarz praktyk i – jak się wydawało – znawca systemu, będzie w stanie nieco zboczyć z wytyczonego przez partię kursu na manowce.
Czas ku temu był wyborny, bo w gospodarce sprzyjała koniunktura, a w polityce pełnia władzy zachęcała do wprowadzania zmian. Niestety, szanse nie zostały wykorzystane, stąd moje gorzkie refleksje na koniec kadencji. W kategorii „pic” przyznaję palmę pierwszeństwa sieci szpitali.
Koncepcja wyłonienia i odpowiedniego wsparcia finansowego najważniejszych lecznic, których zadaniem byłoby zapewnienie szerokiego dostępu do wysokiej jakości usług specjalistycznych, forsowana jeszcze przez profesora Religę, została zrealizowana przez PiS w karykaturalny sposób. Zgodnie ze zdroworozsądkowymi przewidywaniami, pacjent stał się kosztem, a ten jest jak zwykle niechciany. W rezultacie kolejki, czyli podstawowy problem systemu, nie zmniejszyły się, a w wielu przypadkach nawet się wydłużyły, bo wskutek zmian (dez)organizacyjnych w podstawowej opiece zdrowotnej zwiększył się napływ pacjentów do szpitali.
W kategorii „retusz” wyróżniam zwiększenie finansowania ochrony zdrowia.
Gdyby nie dobrze zorganizowany i, mimo ostrej nagonki prorządowych mediów, przychylnie przyjęty przez społeczeństwo protest lekarzy rezydentów, nie byłoby nawet tej drobnej korekty. Nie wytyczono by również marszruty zmierzającej do osiągnięcia w 2024 r. pułapu 6 proc. PKB na publiczną ochronę zdrowia. Pora na kategorię „łatanie dziur”. Jako że jest to podstawowy mechanizm, dzięki któremu rodzima opieka zdrowotna jeszcze jakoś „jedzie”, można by długo dywagować, co wybrać. Skoro odniosłem się do finansowania i organizacji systemu, nie pozostaje mi nic innego jak nawiązać do kadr, bo jest to trzeci podstawowy filar, decydujący o kondycji sektora.
Zmianą na plus było zwiększenie limitów przyjęć na wydziały lekarskie. Szkoda, że niewiele zrobiono, by zachęcić planujących wyjazd z Polski do pozostania. Nic nie stało na przeszkodzie, by premier Morawiecki, chwalący się zerową stawką PIT dla pracowników do 26. r. ż., wydłużył okres obowiązywania ulgi w przypadku deficytowych zawodów, wymagających ukończenia studiów. Wszyscy specjalizujący się lekarze bardzo dobrze przyjęliby organizowanie zawsze, gdy to możliwe, kursów specjalizacyjnych online, co pozwoliłoby im zaoszczędzić czas i pieniądze. Inna sprawa, że aberracją nie do przyjęcia jest stan obecny, kiedy trzeba mieć dużo szczęścia, by w upatrzonym terminie zapisać się na kurs z prawa medycznego lub orzecznictwa.
Nic się nie robi, by zachęcić do powrotu tych, którzy wyjechali w ostatnich kilku lub kilkunastu latach, choć moglibyśmy w ten sposób zyskać świetnie wykształconych fachowców. Planuje się za to uzupełnianie braków kadrowych lekarzami zza wschodniej granicy, przede wszystkim z Ukrainy, gdzie PKB na osobę jest niższy niż w Egipcie. Ministerstwo Zdrowia pracuje nad ustawą umożliwiającą lekarzom spoza UE podjęcie bez nostryfikacji pracy w szpitalu. Nie mam nic przeciwko zatrudnianiu lekarzy spoza Polski, ale jeśli pochodzą oni z krajów, gdzie poziom kształcenia przed- i podyplomowego nie odpowiada standardom UE, warunkiem uzyskania prawa wykonywania zawodu powinien być egzamin nostryfikacyjny i językowy. Proponowana przez ministerstwo droga na skróty to nic innego jak dyskryminowanie kończących studia w Polsce i jednocześnie zachęcanie ich do wyjazdu na Zachód.
Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny