21 listopada 2024

Po drugiej stronie

Fragment książki Dariusza Kaźmierczaka – laureata I miejsca w Konkursie Literackim „Przychodzi wena do lekarza” (2015) w kategorii „Proza non-fiction”.

W Betsongo, na głównym placu, tłum ludzi gęstniał z każdą chwilą. Wszystkich mieszkańców wioski z ich nędznych lepianek wygnał strach przed zbliżającymi się ofiarami trzęsienia ziemi.

Na twarzach większości z nich malował się lęk. Wielu mężczyzn groźnie wykrzykiwało. Niektórzy wymachiwali oszczepami, maczetami, a nawet bronią maszynową, która jakimś nieznanym sposobem znalazła się w ich posiadaniu. Starsze kobiety głośno zawodziły. Pod nogami dorosłych bezładnie plątały się małe dzieci.

Z minuty na minutę robił się coraz większy chaos, nad którym nikt nie panował. Wszystkich mieszkańców ogarnął dziki amok, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nieobliczalny i w każdej chwili mógł gwałtownie eksplodować, niczym bomba ułożona na rozgrzanym ruszcie.

Bałuda obserwował to zbiegowisko z coraz bardziej rosnącym niepokojem. Nagle zauważył, że z położonej na skraju wioski chaty wypadł ubrany w lamparcią skórę szaman. Stary mężczyzna trzymał w rękach dwie duże kości piszczelowe, którymi potrząsał nad głową.

Tuż za szamanem podążał Abeid, który dźwigał obciągnięty skórą bęben.

Obaj mężczyźni zbliżyli się do tłumu wieśniaków i zatrzymali. Abeid ustawił przed sobą bęben i w niemal ekstatycznym uniesieniu zaczął tłuc w niego sękatymi rękami. Szaman pochylił się do przodu i podskakując w rytm uderzeń, zaczął zataczać szerokie kręgi.

Uzbrojeni mężczyźni dołączyli do niego, naśladując jego ruchy. Kobiety rozsunęły się na boki. Przestępując z nogi na nogę zaczęły klaskać w dłonie. Zarówno tańczący jak i stojący z boku, wydawali z siebie regularne i groźnie brzmiące pomruki.

Wcześniejszy bezład zamienił się w skoordynowane i jakby zamierzone działania. Można było nawet odnieść osobliwe wrażenie, że mieszkańcy wioski wpadli nagle w jakąś głęboką i niepojętą ekstazę, której żadna siła nie była w stanie pohamować. Jej przedziwny i niezrozumiały mechanizm sam się nakręcał, wzbudzając w jej uczestnikach coraz bardziej wyraźną żądzę walki.

Bałuda wpadł w przerażenie. Po krótkiej obserwacji rozgrywającej się przed nim sceny, dotarło do niego, że nie może czekać ani chwili dłużej na dalszy rozwój wypadków. Czuł, że tylko szybkie działanie z jego strony może powstrzymać tę bezmyślnie podsycaną falę nienawiści.

Zebrał w sobie siły i podszedł do tłukącego w bęben Abeida. Uchwycił jego dłonie, w jednej chwili przerywając jednostajne i głuche dudnienie.

Zaskoczony starzec spojrzał na Marka z rozdrażnieniem. Z jego zasuszonej twarz nietrudno było odgadnąć, że nie potrafił pojąć, co skłoniło misjonarza do takiego kroku.

– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał, zatapiając rozprażony wzrok w Bałudzie.

W jego przekonaniu trzeba było mieć nie lada odwagę, aby przekroczyć pewne niewidzialne granice i wkroczyć w nieznany dla misjonarza świat odwiecznych i niezmiennych rytuałów jego ludu. Czy można było zrobić coś bardziej lekkomyślnego?

Rozedrgany w tańcu tłum ludzi zatrzymał się. Zdezorientowani wieśniacy zwrócili głowy w kierunku Abeida i stojącego obok niego misjonarza.

Marek wykorzystał chwilowe zamieszanie. Szybkim krokiem wszedł w środek pałającego żądzą walki zbiegowiska.

– Ludzie! – zawołał z całej mocy, unosząc do góry dłonie. – Opamiętajcie się! Nie przeganiajcie tych biednych ofiar trzęsienia ziemi. Przecież oni są tacy sami jak wy. Oni tak samo czują i tak samo jak wy są przerażeni, a przede wszystkim są głodni i spragnieni. Musicie im pomóc! Nie walczcie z nimi, lecz okażcie im swoje serce! Wiem, że nie macie zbyt wiele żywności, ale nawet ta odrobina, jaką się z nimi podzielicie, uratuje niejednemu życie. A to jest najważniejsze!

Wśród zebranych przeszedł pomruk niezadowolenia.

– Przypomnijcie sobie, co wam tyle razy mówiłem w kaplicy! – ciągnął dalej Marek.

– Najważniejsza jest miłość bliźniego! Czy zapomnieliście już, co to jest miłosierdzie i współczucie? Czy nic nie zrozumieliście z tego, co do was mówiłem? Pamiętajcie, że czyniąc dobro, sami także go doświadczacie. Nie zamykajcie się na potrzeby innych! Przecież was też kiedyś może spotkać nieszczęście – i co wtedy? Czy nie będziecie chcieli, aby wam też ktoś pomógł? – potoczył dokoła wzrokiem.

– Zrozumcie, że wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi i czy tego chcemy czy nie, musimy żyć ze sobą w zgodzie. Zapewniam was, że wasze życie nabierze większej wartości, gdy wzniesiecie się ponad podziały i zaufacie Bogu. On wam to po stokroć wynagrodzi!

Na wprost Marka stanął rozwścieczony szaman. Głęboko oddychał, a swoim rozognionym i wyzywającym wzrokiem miotał błyskawice. Po chwili, nadymając szeroko nozdrza, parsknął Bałudzie prosto w twarz.

– Dlaczego wzbudzasz gniew naszych przodków! – zaryczał potężnym głosem. – Kto ci dał prawo wtrącać się w nasze życie! Przybyłeś tutaj wzniecać tylko niepokój i truć nasze umysły! I tak już zbyt wiele złego uczyniłeś, a chcesz, żeby było jeszcze gorzej! Chcesz, abyśmy wszyscy umarli z głodu? Nie! Duchy naszych przodków nie dopuszczą do tego!

Mężczyzna wykonał głową gest, po którym dwóch rosłych tubylców uchwyciło Bałudę za ramiona, uniemożliwiając mu wykonanie jakiegokolwiek, gwałtownego ruchu. W tej samej chwili zrobił szybko krok do przodu i z rozmachem uderzył misjonarza piszczelą w głowę.

Bałuda stracił przytomność i osunął się bezwładnie na ziemię.

Nagle do wioski wpadł kilkunastoletni chłopiec, wrzeszcząc jak opętany: – Nadchodzą! Nadchodzą! Karamodżong!