28 maja 2025

Sebastian Kawa: nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa

Sebastian Kawa, najwybitniejszy pilot w historii szybownictwa, wielokrotny mistrz, zdobywca wielu medali i organizator pionierskiej wyprawy w Himalaje, ma kolejne plany: chciałby się znaleźć z szybowcem na Antarktydzie.

Jest legendą szybownictwa. Na koncie ma m.in. dwa triumfy w Światowych Igrzyskach Lotniczych, 23 medale mistrzostw świata oraz 16 mistrzostw Europy. Każdy z tych medali to wiele dni zmagań z przyrodą i konkurentami. Ustanowił kilka rekordów świata. Rozgłos przyniosły mu pionierskie loty szybowcem nad Himalajami, w górach Kaukazu i ubiegłoroczne przeloty nad Karakorum.

Jak to się zaczęło

Lekarz, pilot szybowcowy i żeglarz sportowy. Dużo tego. O żeglarstwie, zanim porozmawiałam z Sebastianem Kawą, nie słyszałam (przeczytałam w internecie). O lotach szybowcem słyszałam już wcześniej, a w ubiegłym roku podobnie jak większość z nas śledziłam relacje telewizyjne z wyprawy w Karakorum. Pytam najbardziej utytułowanego pilota szybowców o zainteresowania i początki.

– Żeglarzem jestem tylko wtedy, kiedy mi zostaje trochę czasu i przy okazji przez przypadek znajdę się nad wodą. Potrafię pływać, ale już bardzo dawno nie miałem przyjemności być na wodzie. Bardzo mocno zaangażowałem się w latanie szybowcowe. Nie tylko swoje. Ostatnio latam bardzo dużo z młodzieżą, którą ktoś musi szkolić, bo w Polsce nie ma właściwie trenera szybownictwa, jest selekcjoner. Mam swoich podopiecznych, staram się kilku osobom pomóc – mówi Sebastian Kawa.

Pasją do żeglarstwa i szybowców zaraził zdobywcę medali tata. Był bardzo aktywnym człowiekiem: pływał na żaglówkach, gdy był młody, zbudował kajak, jeździł na nartach, zorganizował studencki klub sportowy.

– Zacząłem więc pływać na żaglówkach. Realizowałem wszystkie te rzeczy, które zaczął mój tata, i to z dużo większymi możliwościami. Pływaliśmy na łódkach sportowych. Mieliśmy to szczęście, że na Jeziorze Żywieckim był klub FSM Bielsko-Biała. W komunizmie była taka tradycja, że każdy większy zakład pracy miał pod opieką jakiś klub. No i w Bielsku nie był to klub piłkarski, tylko żeglarski, więc było to dla nas coś bardzo fajnego. Gdy miałem 15 lat, byliśmy na mistrzostwach świata w Anglii, potem jeszcze kilka razy na mistrzostwach Europy i na dużych międzynarodowych zawodach żeglarskich w Niemczech. To były moje przygotowania do tego, żeby zająć się czymś na poważnie – mówi Kawa.

Przesiadł się więc na szybowce. – Pojechałem na pierwsze mistrzostwa Polski do Leszna i okazało się, że jestem dużo bardziej wykształconym zawodnikiem niż większości młodzieży, która się tam pojawiła. Wygrałem wszystkie konkurencje na tych zawodach. To był ogromny sukces. Od tego momentu wiadomo było, że nie przestanę już latać i że będzie to coś, co będę długo robił.

Tak się złożyło, że latam do tej pory. Od 1988 r. – mówi. Opowiada, że na szybowcach latał pierwszy raz samodzielnie, gdy miał 16 lat (minimalny wiek potrzebny do szkolenia). Teraz sytuacja wygląda inaczej. – Szkolą się ludzie, których na to stać, więc najczęściej są to przynajmniej 20-latkowie. Młodzieży jest mało. Ale nie jest tak, że nie ma żadnych możliwości, bo one są, i gdyby ktoś rzeczywiście chciał, to je znajdzie. Niestety, młodzież nie jest zainteresowana czymkolwiek. Brakuje im przykładów, że jest coś oprócz życia w internecie – uważa Kawa.

Lata ciężkiej pracy

Z wykształcenia jest lekarzem. Ciągle w zawodzie. Pytany, czy medycyna była kontynuacją tradycji rodzinnych, odpowiada: – Też. Oczywiście, nie wielopokoleniowych, bo medycyna zaczęła się od taty mojej mamy. Specjalizację zrobił z ginekologii i położnictwa. Ale rzucił to w końcu. Teraz pracuje w ośrodku zdrowia lekarza rodzinnego. To wygodniejsze, łatwiej o urlop, można się zamienić z innymi osobami, gdy nie ma go na przykład przez miesiąc, bo jest na kolejnej wyprawie lub zawodach.

A jak było wcześniej? – Studia medyczne są tak intensywne, że nie ma w zasadzie czasu na cokolwiek oprócz jakiegoś popołudniowego zajęcia sportowego typu basen. Na szczęście szybownictwo uprawia się latem. Zdawałem często egzaminy przed terminem i można było wygospodarować naprawdę bardzo długi sezon lotniczy. I to wystarczało. Okres studiów był dla mnie najbardziej intensywnym okresem latania na szybowcach – wspomina Sebastian Kawa. Gorsze czasy przyszły, gdy zaczął pracować na oddziale i robić specjalizację z położnictwa i ginekologii.

– Miałem trudności z uzyskaniem urlopu w tych terminach, gdy miałem zawody. Wszystko się bardzo skomplikowało. Wtedy bardzo dużo pracowałem. Byłem w pogotowiu, robiłem specjalizację na oddziale, musieliśmy brać bardzo dużo dyżurów, bo nie miał kto. Kończyło się to tak, że byłem 2-3 razy w miesiącu w domu. Trzeba było sobie wygospodarować czas na zawody i to był mój jedyny wolny czas – opowiada.

Rodzina

Jest mężem i ojcem dwojga dzieci. Pytany, jak rodzina patrzy na jego hobby, odpowiada: – Jest wściekła! Cieszy się z moich osiągnięć, wyjątkowych medali, ale woleliby, żebym twardo stąpał po ziemi i nie latał szybowcami. Natomiast będę to robił, bo to moja pasja – deklaruje śmiało. W ubiegłym roku Sebastian Kawa otrzymał FAI Gold Air Medal. Jest przyznawany za wybitne osiągnięcia w lotnictwie oraz kosmonautyce.

Po raz pierwszy wręczono go w 1924 r., a jego zdobywcami byli chociażby giganci pokroju Jurija Gagarina czy Steve’a Fossetta. Z Polski tego zaszczytu aż do 2024 r. nie dostąpił nikt. Kawa jest pierwszym Polakiem, który otrzymał Złoty Medal FAI.

– Medal historycznie był przyznawany za takie osiągnięcia, jak przelot nad oceanem, konstrukcje, łamanie bariery dźwięku czy lot w kosmos. Te, które ja już mogłem pamiętać, były przyznane również ikonom sportu szybowcowego i chyba odzwierciedla to kolejną erę w tej historii – mówi Kawa.

Nie usiedzi na miejscu

Ciągle szuka nowych wyzwań. – W ubiegłym roku, to w sumie skandaliczna sprawa, nie znalazł się szybowiec, żebym pojechał na mistrzostwa, więc wykorzystałem ten czas inaczej. Zorganizowaliśmy wyprawę w Karakorum – opowiada z zaangażowaniem. I wspomina o tym, jak sponsorzy potrafią sprowadzić na ziemię.

– Gdy próbowaliśmy wyjechać w Karakorum, zaczęliśmy szukać różnych sponsorów. Okazało się, że nikt nie chce nas sponsorować, więc realizowałem to za swoje pieniądze i niewielką składkę między kolegami. I to musiało wystarczyć. Potem się okazało, że ludzie złożyli się też na dodatkowe koszty, które mieliśmy po drodze. Bo ta wyprawa to były dwa wyzwania. Jedno: latać nad Karakorum, a drugie – dojechać. I to drugie było gorsze – relacjonuje.

Sporo w czasie tej wyprawy się wydarzyło. Pierwsze plany wyjazdu w Karakorum były, już zanim pojawiła się epidemia COVID-19. Potem wybuchła wojna w Ukrainie. I dopiero w ubiegłym roku Sebastian Kawa nie pojechał na mistrzostwa świata i pojawiło się okienko na wyjazd do Azji.

– Musieliśmy tam być kiedy na naszej półkuli było lato. Potrzebne było słońce. Dlatego trzeba było działać szybko i pewnie dlatego pojawiły się potem różne kłopoty. W sposób cywilizowany powinniśmy wysłać szybowiec kontenerem do portu w Karaczi i stamtąd przejechać autostradą, którą Chińczycy wybudowali w Pakistanie (2000 km), i dojechać do Karakorum. Nie dało się tego zrobić. Musieliśmy pokonać prawie 9000 km drogą przez całą południową Europę, Turcję, Iran i Beludżystan w Pakistanie – opowiada Kawa.

Po drodze nie zabrakło licznych przygód. Przejazd przez Iran w czasie, kiedy zaczął ostrzeliwać Izrael, do tego z szybowcem, którego nikt tam w ogóle nie widział na oczy, to było proszenie się o kłopoty. Problemy przy przekraczaniu granicy w mieście Maku pod górą Ararat (przejście między Turcją a Iranem) kosztowały dużo pieniędzy i pięć dni straconego czasu. – Potem nas aresztowano. Nikomu nie życzę, żeby musiał wysiadać z samochodu, wyciągany za rękę, z wycelowaną lufą karabinu. Myślę, że nigdzie na świecie coś takiego by nas nie spotkało, no może poza dziką Afryką – wspomina Sebastian Kawa.

Opowiada, że Iran jest piękny, ludzie są wykształceni, ale kraj jest całkowicie odcięty od świata. Mają swój język, angielski mało kto zna, nie korzystają z internetu, bo jest zablokowany, serwisy informacyjne również. Co więcej, wtedy gdy Kawa przemierzał Iran, kraj był w początkowym okresie wojny, więc policji dano wolną rękę. – A to jest bardzo niebezpieczne – mówi mistrz w szybownictwie. I dodaje: – Z powrotem też utknęliśmy na granicy, nie wiadomo dlaczego nie chciano nas wypuścić do Turcji. Ktoś wymyślił, że jesteśmy niebezpieczni i trzeba nas sprawdzić.

Mimo to twierdzi, że podróż była ciekawa. Jazda jedwabnym szlakiem, który teraz jest autostradą, to przygoda. Do tego olbrzymie pustynie w Iranie z temperaturą 52°C, niesamowite góry i widoki.

– Gdyby nie podejście służb, wszystko byłoby fajne. W Pakistanie musieliśmy jeździć w konwoju, a gdy policja nie miała już ochoty z nami jechać o 10.00 wieczorem, to nas po prostu aresztowali i kazali spać na policyjnym postoju. W drodze powrotnej policja nas aresztowała na pustyni. To była straszna noc. W dzień było 52°C, a wieczorem przyszły jakieś chmury, co spowodowało, że temperatura nie spadła. Wszyscy spali na zewnątrz, w miejscu na pustyni otoczonym murami – opowiada.

Przez problemy urzędnicze wyprawa mogła się nie powieść, bo kończył się czas. – Chciałem być tam w czerwcu. Na szczęście okazało się, że choć byliśmy później, pogoda nie zepsuła się na tyle, że nie dało się latać – wspomina Kawa. Podobno dla szybownika zdobyć Karakorum to jak dla żeglarza opłynąć Horn.

Z głową w chmurach

– Pierwszy raz kiedy byliśmy w Himalajach w 2013 r., byłem zdziwiony, że tam nikogo wcześniej nie było. To nie jest dziki kraj, są lotniska, latają paralotnie, lotnie. A jednak, mimo że kraj był pod wpływem Brytyjczyków czy Holendrów, nikt wcześniej nie przysłał jakiegoś, nawet prymitywnego, szybowca, żeby spróbować latania nad najwyższymi górami na świecie – opowiada szybownik.

I dodaje: – Już wtedy wiedziałem, że lepszym miejscem do latania będzie Karakorum. Jest to bardzo suche miejsce. Tak się dzieje, że jeżeli góry otaczają jakiś teren, to on się robi bardzo suchy. I to powoduje, że mamy dużo lepsze warunki do latania, bo zjawiska, które nas unoszą, sięgają wysoko. Nie ma chmur na mniejszych wysokościach. Samo latanie w chmurze nie jest trudne, szybowcem da się, jeżeli nie ma jakiegoś dużego oblodzenia czy piorunów. Natomiast jeżeli chmura jest w górach, to niestety można się zderzyć ze zboczem. Jeśli więc chmury są dużo powyżej wierzchołków, to jesteśmy w dobrym miejscu – opowiada.

Każdy szybownik potrafi rozpoznać, kiedy są dobre warunki do latania. – To jest nasze rzemiosło w czasie zawodów szybowcowych. Patrząc na chmurę, musimy odgadnąć, jaki prąd wznoszący pod nią znajdziemy. Jesteśmy świetnie przygotowani do rozpoznawania warunków pogodowych na podstawie tego, jak wyglądają chmury, cumulusy – mówi Kawa. Dlatego jedno zdjęcie, które zrobili paralotniarze w Himalajach, powiedziało ekipie Sebastiana Kawy wszystko o pogodzie.

– Wiedzieliśmy, że trzeba pojechać i że będą warunki – wspomina. Opowiada, jak w Karakorum ekipa bardzo długo negocjowała z wojskiem i urzędnikami możliwość wylotu z lotniska. W końcu się udało.

– Polecieliśmy nad K2 już w pierwszym udanym locie. Poprzedni lot był za późno, wypuścili nas dopiero po ostatnim odlatującym samolocie, była godz. 16.00. Następnego dnia, gdy wypuścili nas o 14.00, dolecieliśmy do Maszerbrum (K1) i złapaliśmy tam tzw. falę w powietrzu. Mieliśmy szczęście, że chmury nie były na tyle grube, by zasłonić K2. Lot ten był zgodny z planem, oficjalnie zgłoszony. Lecieliśmy z lotniska komunikacyjnego, z którego nas wypuszczono, było wiadomo, dokąd lecimy, wiadomo było, jak nazywa się nasza wyprawa. Mieliśmy transponder, który na radarze podawał nasze znaki rejestracyjne. No i wylądowaliśmy na lotnisku, przyjechało po nas dwóch wojskowych, poprosili nas na wieżę, by zdać raport, dokąd polecieliśmy. Jak to? Tam, gdzie chcieliśmy. Na co oni: nie wiecie, że tam jest chińska granica? Byli zaskoczeni, że K2 jest na granicy chińskiej. Nie są w ogóle zainteresowani tymi górami, często nie wiedzą, jak nazywa się góra w okolicy miasta – opowiada z rozbawieniem Sebastian Kawa.

Znów się udało

Latanie szybowcami to hobby, które dostarcza wiele adrenaliny. Poza sukcesami i przyjemnymi sytuacjami zdarzają się jednak trudne momenty. Wielokrotny mistrz w szybownictwie miał również i takie.

– W 2016 i 2017 r. byłem na Kaukazie. Byliśmy po rosyjskiej stronie. Lataliśmy po raz pierwszy nad Kaukazem szybowcem. Problem polega na tym, że przed Kaukazem od północnej strony jest bardzo duży płaskowyż, który ma ok. 70 km szerokości i dochodzi do 3 tys. m wysokości. Jeśli chmury są na wysokości 3 tys. metrów i dochodzą do najwyższego punktu, to się po prostu stykają z ziemią. To była bariera, która powodowała, że nikt tam nie latał. Wracaliśmy raz z Kaukazu z Antonem Piermiakowem dwuosobowym szybowcem wyczynowym i zaczynaliśmy wpadać w chmury, które są nad tym płaskowyżem. Tam zawsze są chmury, bo blisko są dwa morza. Mieliśmy niewielką przewagę wysokości nad płaskowyżem, ok. 800 metrów. Oznaczało to, że jeżeli stracimy orientację, możemy się zderzyć z górami – mówi.

– Dopóki wszystko działa: nawigacja, busola, sztuczny horyzont – jest OK. Ale gdy zaczęliśmy się zanurzać w chmury, Anton stwierdził, że się rozładowała bateria i zmieni ją na inną. Robił to tak nieumiejętnie, że zupełnie wyłączył prąd. Zaczęliśmy się zapadać w chmury kompletnie bez nawigacji i instrumentów. Anton wymienił baterię i ponownie uruchomił przyrząd. Tyle że on w powietrzu omija pewne procedury testowe, żeby się szybciej uruchomić. Gdy Anton to zobaczył, jeszcze raz wyłączył, nie pytając mnie. Byliśmy już głęboko w chmurach, nad terenem, gdzie zupełnie nie ma miejsca do lądowania, nie mamy nawigacji. W lotnictwie, jeśli się co 6 sekund nie sprawdza swojego położenia według przyrządów, to kompletnie nic się nie wie, można być już do góry nogami. A my bez przyrządów byliśmy prawie przez minutę. Na szczęście utrzymaliśmy kurs. To w sumie było najniebezpieczniejsze przeżycie – relacjonuje.

Od marzeń do czynów

Sebastian Kawa twierdzi, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. – Nazbierałem już tyle medali, że kariera w sumie już się zakończyła, jeden medal więcej czy mniej to już nie jest duża różnica – twierdzi. Pytany o plany na przyszłość mówi, że chciałby się znaleźć na Antarktydzie. Nie tylko dlatego, że jeszcze nikogo nie było tam z szybowcem, ale też dlatego, że jest to miejsce, gdzie można zrobić rekordowe przeloty.

– Nasze rekordy są rejestrowane tylko za dnia, a w bazie, do której chcielibyśmy pojechać, są dwa miesiące dnia. Im bliżej bieguna, tym dłuższy dzień. Na samym biegunie dzień ma pół roku. Można zrobić długi przelot. Antarktyda była od dłuższego czasu w sferze marzeń. Staramy się dostać pozwolenie od argentyńskiego instytutu. Nie wiemy tylko, ile to kosztuje. Może nic nie kosztować, jeśli nas tam zatrudnią jako ekipę, która ma zrobić projekt badawczy, albo może to zostać potraktowane komercyjnie – mówi Kawa.

Trzymamy kciuki za wyprawę! Powodzenia!

Anna Wojda

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 4/2025

Słowa kluczowe: