Skrawki pamięci
Fragmenty opowiadania Jarosława Paśnika pt. „Skrawki pamięci” – laureata I miejsca w Konkursie Literackim „Przychodzi wena do lekarza” (2015) w kategorii „Opowieść lekarza, opowieść pacjenta”.
Foto: Mariusz Cieszewski, MSZ, CC BY 2.0
Skrawek pierwszy
Spotkałem go leżącego na łóżku i czytającego Marqueza. Stara książka, PIW-owskie wydanie jeszcze z lat siedemdziesiątych, twarda płócienna oprawa, z żołnierzami nieznanej armii, staromodnymi samochodami i z rozpostartym nad nimi dużym sztandarem na okładce.
– Wiesz, dlaczego zabrałem ją do szpitala? – spojrzał na mnie z delikatnym uśmiechem na twarzy. Popatrz na tego żołnierza na środku. Nieźle ktoś to wymyślił. Czytam i czytam, i cały czas zastanawiam się, dlaczego z jego głowy wyrasta drzewo.
Miał 16 lat. Był wysokim, szczupłym chłopcem o długich, kruczoczarnych włosach. W jego oczach przemykały obrazy osady Macondo wyśnionej przez kolumbijskiego pisarza.
Przyjęty z powodu nasilających się od kilku tygodni bólów brzucha, do których dołączyła gorączka, a od kilku dni także poranne bóle głowy. Wcześniej wielokrotnie bywał w innych szpitalach.
Chorował często, długo i inaczej niż jego rówieśnicy. Miewał zapalenia płuc, zapalenia oskrzeli, a z uszu niejednokrotnie wypływała ropna wydzielina. Z materiału, który udawało się uzyskać po oczyszczeniu natrętnie pojawiających się w jego skórze czyraków, hodowano co rusz to inne bakterie, a ich nazwy czasami wprawiały w konsternację opiekujących się nim lekarzy.
– Masz rzadko spotykane imię – powiedziałem. – Wiesz, z kim mi się kojarzy?
– Nie musisz się wysilać – przerwał stanowczo, wprawiając mnie przy tym w lekkie zakłopotanie. – „Timur i jego drużyna”. Wszyscy mi tak mówią, kiedy widzą mnie po raz pierwszy. Wcale nie jest mi z tym do śmiechu. Nie cierpię swojego imienia, ale przyzwyczaiłem się. Nie jesteś ani odkrywczy, ani jakoś specjalnie oryginalny.
– Zrobię ci dzisiaj kilka badań z krwi, dostaniesz antybiotyk dożylnie i zobaczymy, co dalej. Muszę cię teraz zbadać – powiedziałem i wyciągnąłem stetoskop z kieszeni fartucha.
Starałem się panować nad sobą i nie pokazywać, jak bardzo się we mnie gotowało. Mówił mi na „ty”, łapał mnie za słowa, oceniał moje postępowanie. Bezczelny młody chłopak. Może to przez gorączkę – pomyślałem i w głowie zacząłem układać plan poszukiwań źródła jego kłopotów.
– Kiedy będę mógł wyjść ze szpitala? Jak przestanę gorączkować? Za dwa tygodnie jest przedstawienie, w którym główną rolę gra moja dziewczyna. Obiecałem jej, że będę – mówił, wpatrując się we mnie usilnie i oczekując natychmiastowej deklaracji.
– Zrobię wszystko, żeby tak się stało.
– Puste słowa. Czy takiej drewnianej mowy uczyli was na studiach? Postaraj się, proszę – zmienił nagle ton na bardziej łagodny.
– Nie możesz wymagać ode mnie cudów, Timur. Pozwól mi się zbadać – powiedziałem. Powoli uchodziła ze mnie wściekłość niczym para z czajnika po ujęciu gwizdka.
Przez kilka kolejnych dni szalała wiosna. Był koniec marca, słońce świeciło mocno, miliony nabrzmiałych pąków na drzewach rozchylały się, łaknąc światła, zieleniała trawa, kwitły kwiaty na skwerach i w parkach, a z ziemi wychodziły niemrawe dżdżownice, które szybko stawały się łupem dla wygłodniałych ptaków.
Ruchy przyrody wydawały się nienaturalne, zbyt pośpieszne, niedokładne, jakby po łebkach. Wszyscy chcieli przed czymś zdążyć, przed jakimś końcem albo hekatombą.
Timur dostał lek na gorączkę, otworzył książkę i wrócił na chwilę do Macondo. Kilka minut później zasnął. Patrzyłem na jego niespokojny oddech. Powoli ogarniało mnie nieznane uczucie, coś pomiędzy niepokojem a strachem. Wszystko, co o nim dotąd wiedziałem, układało się w scenariusz filmu ze złym zakończeniem.
Jeśli w badaniu laboratoryjnym pochodzące z jego krwi granulocyty nie odpowiedzą prawidłowo na test czynnościowy, to potwierdzi się rozpoznanie przewlekłej choroby ziarniniakowej.
Będzie to oznaczało, że chłopiec urodził się z nieuleczalną chorobą układu odporności. Miliony krwinek białych należących do tego systemu tworzą nieprzebytą tamę dla atakujących zażarcie bakterii, wirusów i innych stworzeń.
Gdy jednak jakaś grupa komórek nie jest w stanie dorosnąć, by przejąć rolę obrońcy, jaką dla niej rozpisał stwórca, wtedy w tamie pojawiają się wyrwy.
Początkowo jest ich kilka, chory jeszcze całkiem dobrze sobie radzi, upada na chwilę, potem wstaje i idzie dalej. Z czasem jednak wyrwy stają się coraz większe, tama zaczyna pękać, upadki bywają coraz częstsze i boleśniejsze. Aż pewien upadek…
Skrawek drugi
– Niech pan, doktorze, to wszystko sam powie Tymkowi. Jemu można dużo mówić. Jest bardzo mądry na swoje szesnaście lat. Nie mówię tak, dlatego że jestem jego matką. Pracuję w szkole i wiem, jakie są inne dzieci w jego wieku. Doktorze, jestem z nim każdego dnia od zawsze. Widzę, jak się zachowuje, jak myśli o pewnych rzeczach. Może jest taki przez to, co przeżył.
Tego dnia staliśmy na korytarzu wolnym o tej porze od rozgardiaszu, który powtarzał się każdego ranka i trwał, dopóki izba przyjęć nie zarejestrowała ostatniego dziecka z kolejki potrzebujących lekarskiego spojrzenia, opieki pielęgniarki, oceny parametrów morfologicznych i prześwietlenia cierpiących narządów.
Była drobną kobietą i jak Timur miała kruczoczarne włosy. Sprawiała wrażenie osoby silnej i opanowanej. W jej głosie słyszałem spokój i niezmąconą cieniem zwątpienia wiarę w lekarzy. Mówiła, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Może pan zwracać się do niego „Tymku”. Lubi być tak nazywany. Pewnie sam o to pana poprosi.
– Dlaczego nosi takie dziwne imię? Chyba nie cierpi, jak się go tak woła?
– To był pomysł jego ojca. Mnie też się początkowo podobał. Timur z mongolskiego to żelazo. […]
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 8-9/2015