Słodka iluzja samorządności
Czy z brakiem pracowników w służbie zdrowia można sobie poradzić, wymieniając kompetencje między zawodami medycznymi? Nad sposobami uzupełnienia braków kadrowych zastanawiano się podczas jednego z paneli krynickiego Forum Ochrony Zdrowia w gronie większości zawodów medycznych.
X Forum Ochrony Zdrowia. Foto: Mariusz Tomczak
Jak zwykle, zabrakło czasu na konkretne konstatacje. VIP-y biegały z debaty na debatę. W śród zawodów medycznych utrwaliło się naiwne przekonanie, że jeśli jakieś środowisko zawodowe wywalczy sobie możliwość tworzenia samorządu, to automatycznie będzie mogło decydować o swych losach, majętności i zasobności swoich portfeli.
Jednym słowem, będzie mogło rządzić się po swojemu. Na nie do końca swoim poletku. W ochronie zdrowia, oprócz lekarzy i farmaceutów, do elitarnego grona zaliczono dotychczas tylko pielęgniarki, położne, fizjoterapeutów i diagnostów laboratoryjnych. Przedstawiciele wszystkich tych zawodów konsekwentnie domagają się dość osobliwych przywilejów. Pielęgniarki chcą udzielać porad, aptekarze otaczać pacjentów opieką farmaceutyczną, zaś diagności żalą się, że nie mogą mieć wiążącego słowa w interpretacji wyników badań laboratoryjnych.
Szkopuł w tym, że medycyna w swej istocie nie składa się z elit, a elitarność wręcz jej szkodzi i ją szpeci. Bo zawsze pachnie bylejakością.
W polskiej medycynie panuje wciąż hierarchia podejmowania decyzji, wcale już często niezwiązana z autorytetami lekarskimi. Szpitalami w Polsce zarządzają dziś ekonomiści i inżynierowie. Na stanowiskach dyrektorskich przewinął się już nawet górnik, choreograf czy stolarz. Ta hierarchia coraz powszechniej w zachodniej medycynie ustępuje na rzecz partnerstwa zawodowego. W Wielkiej Brytanii lekarz i pielęgniarka to już wręcz terapeutyczny standard. Ale do tego trzeba dorosnąć i pozbyć się bez reszty wzajemnych uprzedzeń. Bo medycyna i opieka zdrowotna to jeden wielki zbiorowy obowiązek i wysiłek wszystkich pracowników. Od ordynatora i szefa kliniki do dozorcy szpitalnego parkingu.
Nie odkryję prochu stwierdzeniem, że lekarz i pielęgniarka to duet skazany na sukces. One po prostu wykonują wiele czynności przypisanych lekarzom bez najmniejszego grymasu ani sprzeciwu, w dzień i w nocy, co najmniej od wielu dekad.
Co więcej, lekarze to milcząco aprobują. Bo im ufają. A dyrekcje szpitali cieszą się, bo mają święty spokój. Zawodowa samorządność to nie jest sobiepaństwo. To ochrona interesu społecznego, a nie własnej profesji. To po prostu korporacja prawa publicznego, której administracja przekazała część swoich uprawnień w przekonaniu, że te zadania wykona lepiej, staranniej i z większym namysłem niż uniwersalny urzędnik. Taki sposób sprawowania władzy istotnie wzbogaca demokrację. W naszym kręgu kulturowym bogactwo to może być oparte na pozytywnych wartościach, takich jak dobro, słuszność, sprawiedliwość, przydatność, zasadność, poprawność itp.
Nie powinno być zaś oparte na wartościach, które nie korespondują z normami moralnymi funkcjonującymi w naszym kręgu kulturowym, np. interesem silniejszego, bogatszego, sprytniejszego czy też maksymalizacją zysku bez uwzględnienia innych czynników. A więc, jakby z definicji, żaden zawodowy samorząd, czyli zawód publicznego zaufania, nie może dążyć do „załatwienia” sobie przywilejów, w imię fałszywej iluzji zawodowej suwerenności. Bo po drodze zgubi im się pacjent, który i tak ma tego wszystkiego po dziurki w nosie. Od lat ktoś przy tym bałaganie całkiem sprytnie majstruje. Co więc z tym zrobić? Jeszcze śmielej demaskować antagonizmy. A pół żartem, to tak, jakby próbować odpowiedzieć, kto powinien gotować. Zależy co? Jajecznicę może każdy. Kaczkę w pomarańczach – ktoś, kto już trochę się zna na kuchni. Ale zawodowy kucharz na pewno poradzi sobie z tym doskonale.
Marek Stankiewicz, lekarz, publicysta