22 listopada 2024

Szkółki dla techników jak „zawodówki dla lekarzy”

Toczą się dyskusje o wpływie otwierania nowych wydziałów lekarskich na jakość kształcenia i poziom absolwentów. Nikt nie kwestionuje, że lekarzy brakuje. Problemem jest znalezienie równowagi pomiędzy ilością a jakością.

Fot. pixabay.com

Jako że to sytuacja in statu nascendi, na przykładzie aptek opiszę niektóre, wcześniej nieprzewidziane, skutki źle pojętej liberalizacji. Po przemianach z 1989 r. załamał się system dystrybucji leków. Sztucznie zaniżane ceny urzędowe, wysoka inflacja oraz brak koncepcji doprowadziły m.in. do prywatyzacji aptek.

Jakość klasy politycznej i jej neoficka gorliwość w pogoni za niewidzialną ręką rynku sprawiły, że apteki mogli posiadać nawet przestępcy czy spółki prawa handlowego. Instytucje państwowe nie potrafiły utrzymać w ryzach lawinowo rosnącej liczby aptek i patologii, których rodzaje zmieniały się z upływem lat.

Najbardziej znane to leki za grosz, nielegalny reeksport, odwrócona dystrybucja oraz mafie lekowe. W dodatku nie zwiększano liczby wydziałów farmaceutycznych, za to systematycznie spadała statystyczna liczba magistrów farmacji na aptekę. Dziś – poniżej dwóch.

Po 1989 r. farmaceutów traktowano jako „sprzedawców leków”. Dopiero COVID-19 i szczepienia oraz testowanie zmieniły paradygmat apteki z punktu dystrybucji leków na punkt świadczenia usług farmaceutycznych. Rozwiązaniem problemu braku magistrów stali się – jak po II wojnie światowej – technicy farmaceutyczni. Jednakże i tu zasoby ludzkie szybko się wyczerpały.

W PRL technik farmaceutyczny musiał mieć maturę. Po upadku przestała być wymagana. Naukę zaczęto prowadzić w szkołach wieczorowych, zaocznie, weekendowo. Tzw. szkółki dla techników wyrastały jak grzyby po deszczu. Ich wyposażenie było nikłe. Brakowało również kadry.

Z reklamy potencjalni technicy dowiadywali się, że nie mając matury, mogą zyskać prestiżowe miejsce stałej pracy. Żyć nie umierać, prawda? Są wśród nich osoby po studiach – za wyjątkiem farmaceutycznych. Jakość absolwentów tych szkółek jest niska.

Dla niefarmaceutycznych właścicieli aptek tego typu pracownicy są szczęśliwym zrządzeniem losu. Bezrefleksyjni, bez alternatywnej pracy, której nie znaleźli we wcześniejszym zawodzie. Na dodatek systemy premiowe były i są powiązane ze wzrostem sprzedaży. W ich późniejszej pracy widoczny jest efekt Dunninga-Krugera.

Począwszy od – zabronionych prawem – prób samodzielnego udzielania informacji, a nawet „diagnozowania i leczenia”, do niepotrzebnego wprowadzania pacjentów w błąd. Gdy w aptece pracuje dużo techników, a tylko jeden magister, nie ma szans na eliminację tego typu braku profesjonalizmu.

Dla magistrów farmacji ich uniwersyteckie wykształcenie jest przeszkodą, bo mają opory przed uczestnictwem w polipragmazji lub sprzedaży niepotrzebnych suplementów diety. Przez lata wynagrodzenie i zakres obowiązków farmaceuty były tylko minimalnie większe od gaży i zakresu obowiązków techników.

Skutkiem tego była frustracja farmaceutów. Gdy dołożyć do tego spadek dochodowości wynikający ze zwiększenia liczby aptek oraz ograniczeń wynikających z cen i marż urzędowych, a także ze wzrostu kosztownych biurokratycznych obowiązków, odejścia z zawodu przestają budzić zdziwienie.

Zaledwie 16 proc. absolwentów (83 proc. to kobiety) wydziałów farmaceutycznych chce pracować w aptekach. Spadają też progi punktowe na studia. Gdy prowadzenie apteki było dochodowe, na jedno miejsce przypadało ponad 10 chętnych. Dziś od niecałych 2 do 4.

Mikołaj Kopernik jest autorem prawa, że pieniądz lepszy jest wypierany z obiegu przez pieniądz gorszy. Ta reguła, niestety, sprawdziła się w polskich aptekach. I sprawdzi się wszędzie.

Mariusz Politowicz, członek Naczelnej Rady Aptekarskiej