To już rok z pandemią COVID-19. Czego się nauczyliśmy?
COVID-19 obnażył nieprzygotowanie do stawienia czoła epidemii chorób zakaźnych. Zabrakło procedur, rezerw strategicznych, wiedzy i wyobraźni, a to tylko wierzchołek góry wyzwań i problemów, z jakimi zmierzył się cały świat – pisze Mariusz Tomczak.
– Właściwie mówimy o epidemii, której nie ma – powiedział jeszcze pod koniec stycznia ubiegłego roku krajowy konsultant w dziedzinie chorób zakaźnych prof. Andrzej Horban.
Nieco ponad miesiąc później, 4 marca, o pierwszym przypadku SARS-CoV-2 w Polsce poinformował minister zdrowia prof. Łukasz Szumowski. Od tego momentu minął rok.
Od wirusa do pandemii
Oficjalnie nowa, tajemnicza choroba wywołująca ciężkie zapalenie płuc pojawiła się pod koniec 2019 r. w chińskim mieście Wuhan, choć są przypuszczenia, że nastąpiło to dużo wcześniej.
W połowie stycznia 2020 r. pierwszy przypadek zakażenia poza Państwem Środka potwierdzono w Tajlandii, a 21 stycznia – w USA. Trzy dni później stwierdzono jego obecność we Francji, co oznaczało, że wirus budzący coraz większe zaciekawienie, ale wciąż stosunkowo mało groźny, pojawił się w Europie.
Zbiegło się to w czasie z wprowadzeniem przez Lotnisko Chopina w Warszawie specjalnych procedur dla pasażerów przylatujących z Chin. 11 lutego Międzynarodowy Komitet ds. Taksonomii Wirusów nazwał patogen, określany dotąd jako 2019-nCoV, „koronawirusem ciężkiej ostrej niewydolności oddechowej 2” (SARS-CoV-2), a Światowa Organizacja Zdrowia wywoływaną przez niego chorobę – COVID-19.
28 lutego prezes NRL prof. Andrzej Matyja zwrócił się do premiera Mateusza Morawieckiego z prośbą o jak najszybsze rozważenie wprowadzenia zakazu organizacji imprez masowych i podjęcie decyzji o wstrzymaniu wydawania zezwoleń na kolejne. „Im szybciej ograniczymy możliwości rozprzestrzeniania się wirusa, m.in. minimalizując liczbę potencjalnych kontaktów, które sprzyjają szybkiemu roznoszeniu infekcji, tym lepiej” – zaapelował prezes NRL. 11 marca WHO ogłosiła pandemię.
Walka, niewiedza i lęk
Skojarzenia ze słowem „pandemia” są różne, a jednym z nich może być walka. Przede wszystkim na początku towarzyszył jej olbrzymi lęk. Wywoływała go m.in. niewiedza, z jak bardzo groźnym przeciwnikiem mamy do czynienia, niepewność co do sposobów skutecznej ochrony przed zakażeniem, brak leku na chorobę wywoływaną przez SARS-CoV-2, powszechny niedobór środków ochrony osobistej, niewystarczająca liczba respiratorów czy decyzyjny chaos.
Wielu medyków, nawet o długoletnim stażu pracy, nie pracowała dotąd w takich okolicznościach. Pandemia wpłynęła na codzienność każdego lekarza, ale nie na wszystkich w ten sam sposób. Bez wątpienia wirus uwypuklił niedostatki kadrowe, a część i tak już mocno przepracowanych medyków zmusił do spędzania w pracy jeszcze większej liczby godzin. W jednym z Zakładów Opiekuńczo-Leczniczych lekarz pełnił dyżur 16 dni z rzędu, opiekując się kilkudziesięcioma pacjentami, z których część chorowała na COVID-19.
Mocno we znaki dał się brak specjalistów chorób zakaźnych. Kiedy wybuchła epidemia, taką specjalizację posiadało ok. 1,1 tys. lekarzy wykonujących zawód (ich średni wiek przekraczał 60 lat), a w trakcie szkolenia specjalizacyjnego były 124 osoby. Dopiero od 1 lipca obowiązuje lista dziedzin priorytetowych w medycynie, na której znalazły się choroby zakaźne.
Zgony wśród medyków
Choć z każdym tygodniem przybywało wiedzy i bezcennych doświadczeń, walka z patogenem pochłaniała kolejne ofiary. Z perspektywy czasu widać, że wiosną ich liczba w Polsce była stosunkowo niewielka. Przerażające doniesienia docierały z Chin, ale internetowe larum ocenzurowano na tyle skutecznie, że w innych częściach świata mało kto zdołał zwrócić na to uwagę.
Później złe wieści dochodziły z Włoch, Hiszpanii czy USA, gdzie już pod koniec maja bilans ofiar śmiertelnych przekroczył 100 tys. – to mniej więcej tyle, ile liczy Kalisz. U nas rekordowa była „czarna środa” 25 listopada, gdy Ministerstwo Zdrowia poinformowało o 674 zgonach z powodu COVID-19 i chorób współistniejących w ciągu doby. – Zbyt wysoka liczba zgonów w Polsce jest efektem zbyt późnego zgłaszania się chorych do lekarza – ocenia wirusolog prof. Włodzimierz Gut, doradca GIS.
Ofiar śmiertelnych nie brakuje wśród medyków, choć w wielu krajach takie statystyki nie są często podawane do wiadomości publicznej. Jeszcze rzadziej mówi się o nich w odniesieniu do świata. W niespełna pół roku od ogłoszenia pandemii, tj. do początku września, z powodu zakażeń zmarło ponad 7 tys. pracowników ochrony zdrowia.
Jak podaje Ministerstwo Zdrowia, do początku lutego br. koronawirusem zakaziło się prawie 22 tys. lekarzy i ok. 2,1 tys. lekarzy dentystów, a spośród nich zmarło 86 hospitalizowanych lekarzy i 12 stomatologów. W środowisku pielęgniarskim odnotowano ok. 55,3 tys. zakażeń i 67 zgonów.
W klubie bilionerów
Trwającej od roku walce o ludzkie zdrowie i życie towarzyszy batalia o przetrwanie gospodarki, tak aby po wygranej z COVID-19 wokół nie pozostały zgliszcza. Rok temu rządy wielu krajów stanęły w obliczu podjęcia niełatwych decyzji.
Czy wprowadzać restrykcje, a nawet zdecydować się na lockdown, licząc na szybkie opanowanie pandemii, czy też zagrać w pokera z tajemniczym wirusem, próbując ratować firmy przed stratami i bankructwem, a pracowników przed ograniczeniem zarobków i utratą miejsc pracy?
Dla dużej części środowiska lekarskiego odpowiedź na to pytanie od początku była dość oczywista, ale nie wszyscy podzielali ich zdanie. Te dylematy z pogranicza medycyny i ekonomii nieustannie nam towarzyszą. Jest niemal pewne, że po okiełznaniu pandemii pozostaniemy z długami znacznie większymi od tych sprzed pojawienia się SARS-CoV-2. Polska już dołączyła do klubu bilionerów.
Według szacunkowych danych resortu finansów pod koniec grudnia zadłużenie Skarbu Państwa, czyli tak naprawdę nas wszystkich, zbliżyło się do 1,1 bln zł (dla porównania: zgodnie z „ustawą 6 procent”, tegoroczne nakłady na ochronę zdrowia mają przekroczyć 120 mld zł). Z powodu pandemii w 2020 r. PKB Polski spadł pierwszy raz od 1991 r.
Rosnące długi i zadyszka gospodarki wcześniej czy później odbiją się na opiece zdrowotnej, której codzienne funkcjonowanie wymaga ponoszenia nakładów finansowych. Z rządowych założeń wynika, że w 2021 r. nastąpi wzrost nakładów na ochronę zdrowia o ok. 12,9 mld zł.
Oszukani lekarze
Decydenci poszukują kolejnych sposobów na zwiększenie wpływów budżetowych i przychodów NFZ. Braki w publicznej kasie wydają się głównym powodem, dla którego medycy walczący z COVID-19 dotychczas nie otrzymali wsparcia finansowego in gremio. Nie przekonuje to wielu z nich, bo nie dość, że od roku narażają zdrowie i życie własne oraz swoich najbliższych, to niektórzy mocno dostali po kieszeni z powodu pandemicznej rzeczywistości i zmian w przepisach.
I nie ma dużego znaczenia, czy na co dzień pracują w publicznych, czy prywatnych podmiotach leczniczych, albo czy główne lub jedyne źródło ich utrzymania stanowi praktyka lekarska, w której powstanie zainwestowali mnóstwo wysiłku, czasu i pieniędzy. Zza biurek decydentów słabo widoczne wydają się problemy m.in. stomatologów czy lekarzy zatrudnionych na kontrakcie.
Rozgoryczenie pogłębił zamęt towarzyszący dyskusjom nad przepisami o dodatkowym wynagrodzeniu za pracę w związku ze zwalczaniem epidemii. Na mocy ustawy uchwalonej pod koniec października, dodatek covidowy przysługiwałby lwiej części z nich, ale – jak się szybko okazało – doszło do „pomyłki” większości sejmowej. – Zostaliśmy oszukani na oczach całego społeczeństwa – mówi prezes NRL.
Dokręcanie śruby
Wiele złych emocji towarzyszyło wydawanym przez wojewodów nakazom pracy czy „dokręceniu śruby” w ramach art. 37a Kk przy okazji uchwalania jednej z „tarcz antykryzysowych”. W środowisku medycznym jedno i drugie odebrano jako dyscyplinujący bat.
– W ramach walki z COVID-19 błędy popełniane nieumyślnie nie będą karane – obiecał minister zdrowia Adam Niedzielski, ale w powszechnej opinii lekarzy przepisy o „klauzuli dobrego Samarytanina” są dziurawym parasolem ochronnym. Od zeszłorocznej wiosny tempo prac nad wieloma ustawami i rozporządzeniami było na tyle szybkie, że czas na zapoznanie się z planowanymi zmianami aktów prawnych niejednokrotnie liczono nie w dniach, lecz godzinach.
Szybko okazało się, że pojawia się wiele zaskakujących regulacji, a ich uzasadnienie czasami wywołuje szok. Pod pretekstem walki z COVID-19 wprowadzono zmiany, których konsekwencje mogą być obserwowane przez długie lata, tak jak np. bezprecedensowa liberalizacja przepisów dotyczących lekarzy i stomatologów spoza UE najpierw na mocy „ustawy covidowej”, a następnie „ustawy o kadrach medycznych”.
(Nie)zdrowy styl życia
Nie zabrakło przypadków wprowadzania przepisów budzących wątpliwości z punktu widzenia zdrowia publicznego, np. niemal całkowity zakaz wychodzenia z domu w celach rekreacyjnych i korzystania z lasów czy parków. Obostrzenia dotyczące dzieci i niemal pełnoletniej młodzieży część z nich de facto przykuła na długie tygodnie do komputerów i smartfonów.
Wśród specjalistów są opinie, że pewne decyzje podejmowane przez rząd w czasie pandemii mogły niekorzystnie wpłynąć na styl życia wielu Polek i Polaków, który – co warto podkreślić – uważa się za ważniejszy czynnik dla zachowania zdrowia niż uwarunkowania biologiczne, środowiskowe i te związane z działaniem systemu ochrony zdrowia.
– Niesłychanie ważne jest zwiększenie dostępności obiektów sportowych – mówi dr hab. Ernest Kuchar, prezes Polskiego Towarzystwa Wakcynologii. Jak dodaje, cały czas główną przyczyną zgonów nie jest SARS-CoV-2, lecz choroby serca i nowotwory. – Dzięki zwiększonej aktywności fizycznej możemy przeciwdziałać rozwojowi chorób cywilizacyjnych i pośrednio przeciwdziałać zgonom z ich powodu – podkreśla.
Z ogólnopolskiego badania ankietowego, które NIZP-PZH przeprowadził wśród osób w wieku 20 lat lub więcej, wynika, że od wiosny do jesieni 2020 r. zwiększenie masy ciała odnotowało ponad 28 proc. (spadek niemal 13 proc.). Wśród mężczyzn najczęściej przytyli ci w wieku 20-44 lata, a wśród kobiet w wieku 45-64 lata. W tym okresie ponad 34 proc. osób zmniejszyło swoją aktywność fizyczną.
Odległe skutki COVID-19
Wciąż wielką niewiadomą są odległe skutki COVID-19, mogące wystąpić u ozdrowieńców na długo po ustąpieniu choroby. Dotąd obserwowano je głównie u dorosłych z poważnymi objawami, ale pojawiają się obserwacje wskazujące na to, że mogą one nie ominąć dzieci i nastolatków, w dodatku nawet tych, którzy przeszli chorobę bardzo łagodnie.
– Wśród części pacjentów rozwinęły się powikłania, w głównej mierze pulmonologiczne, gastrologiczne, nefrologiczne, kardiologiczne, neurologiczne, a nawet psychiatryczne – mówi Tomasz Uher, zastępca dyrektora ds. lecznictwa Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Legnicy, gdzie działa jedna z poradni dla ozdrowieńców. O tym, jak bardzo są one potrzebne, może świadczyć fakt, że w pierwszym dniu uruchomienia takiej poradni w Dolnośląskim Centrum Chorób Płuc we Wrocławiu zgłosiło się do niej sto osób.
Od września w Szpitalu Specjalistycznym MSWiA w Głuchołazach trwa pilotażowy program rehabilitacji dla pacjentów po przebytym COVID-19. W czasie pobytu trwającego maksymalnie 21 dni wykonywane są zabiegi składające się z pięciu procedur medycznych.
Infodemia jak epidemia
W ostatnich miesiącach wpadek nie ustrzegły się renomowane medyczne czasopisma naukowe. Część przyjęła strategię szybkiego publikowania artykułów o COVID-19. Obarczone poważnymi błędami prace ukazały się m.in. w „The Lancet” i „NEJM”, co wywołało głośny skandal i choć artykuły szybko wycofano, na szwank narażono reputację świata naukowego. – Coraz powszechniejsze stało się umieszczanie surowych manuskryptów w formie tzw. preprintów – mówi dr hab. Piotr Rzymski z Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu.
Pandemia pokazała, jak ważną rolę odgrywa telefon, internet i dostęp do usług w obszarze e-zdrowia, mimo że teleporady mają swoje oczywiste ograniczenia. Sytuacja, z jaką mamy do czynienia od roku, wiele instytucji przymusiła do cyfryzacji. Znamienny wydaje się przykład Sanepidu – zniesiono obowiązek wystawiania decyzji w formie papierowej, a „na potrzeby walki z pandemią” zakupiono 9 tys. laptopów z pełnym oprogramowaniem i 4 tys. telefonów komórkowych z dostępem do internetu.
Wraz z szerzeniem się SARS-CoV-2, w mediach społecznościowych pojawiły się treści ocierające się o rozmaite teorie spiskowe aż po tzw. fake newsy. Nie brakowało porad, że picie lub wstrzyknięcie środków dezynfekujących zapobiega zakażeniu. Były osoby, które uwierzyły i trafiły do szpitala z powodu takich eksperymentów. W atmosferze grozy zapominano o „higienie informacyjnej”, którą wyparły „rewelacje”, zapewne częściowo tworzone przez internetowe boty.
Symbolika w czasach zarazy
Przez pierwsze tygodnie walki z COVID-19 „twarzą pandemii” był minister Łukasz Szumowski. Dość szybko w rankingach zaufania do osób publicznych wyprzedził dotychczasowych liderów, prezydenta Andrzeja Dudę i premiera Mateusza Morawieckiego.
W sierpniu szef resortu zdrowia złożył dymisję, a zanim do tego doszło, na światło dzienne wyszły kontrowersje wokół zakupu respiratorów. Być może dlatego to nie zmęczone oblicze ministra i jego podkrążone oczy Polacy zapamiętają jako symbol pierwszego roku pandemii. Raczej będą to maseczki.
Drugi rok walki z COVID-19 mogą zdominować szczepienia. Pokładane są w nich ogromne nadzieje na zakończenie pandemii. Narodowy Program Szczepień rozpoczął się pod koniec grudnia dość niemrawo, ale systematycznie rośnie liczba zaszczepionych osób. Do 13 lutego wykonano ponad 2 mln szczepień (łącznie pierwszą i drugą dawką), a do 21 lutego – ponad 2,7 mln (z czego dwie dawki otrzymało ok. 930 tys. osób).
Pełnomocnik rządu ds. szczepień Michał Dworczyk od kilku tygodni jak mantrę powtarza, że od strony organizacyjnej możliwe jest szczepienie nawet 4 mln osób miesięcznie, ale ogranicza nas wielkość dostaw preparatów od producentów.
Z powodu kłopotów z dostawami wstrzymano szczepienia w grupie 0. W drugiej połowie lutego nie brakowało medyków, którzy jeszcze nie otrzymali pierwszej dawki, a także pojawiały się przypadki opóźniania szczepień lekarzy i pielęgniarek, którzy przyjęcie pierwszej dawki mieli za sobą, co zrodziło obawy o skuteczność działania preparatu.
Wezbrała fala krytyki, bo rozpoczęła się wtedy pierwsza tura szczepień wśród nauczycieli klas I-III i wychowania przedszkolnego czy pracowników żłobków, a zaraz później pełną parą ruszyła rejestracja na szczepienia dla pozostałych grup nauczycieli.
W pułapce globalizacji
Zamieszanie wokół dostaw szczepionek unaoczniło, jak bezradna w starciu z koncernami farmaceutycznymi jest nie tylko Komisja Europejska, która w imieniu państw UE prowadziła negocjacje, ale również rządy krajowe. Pandemia pokazuje, że choć globalizacja przynosi niepodważalne korzyści, nie wolno zapominać o jej negatywnych aspektach widocznych m.in. w sektorze ochrony zdrowia.
Okrutnie zemściło się systematyczne przenoszenie produkcji do Azji. Dość powiedzieć, że rok temu „nagle” okazało się, że większość sprzedawanych w Europie i innych częściach świata leków pochodzi z Chin i Indii, a szacunkowo trzy na cztery pary rękawiczek medycznych produkowano w Malezji.
Nawet w najbogatszych i najbardziej rozwiniętych krajach zabrakło elementarnych produktów. W USA, gdzie wydaje się na opiekę zdrowotną najwięcej na świecie, medycy zamiast fartuchów używali worków na śmieci, a jednorazowy sprzęt dezynfekowali w celu ponownego użycia.
W dobie walki z zaraźliwym patogenem ceny środków ochrony indywidualnej i medykamentów poszybowały w górę, a gdzieniegdzie pojawił się polityczny szantaż. Po raz kolejny okazało się, że kapitał ma narodowość, pieniądze zdrowia nie dają, choć dzięki nim można skutecznie chronić życie, a w stanie zagrożenia epidemicznego wieloletnie zarządzanie opieką zdrowotną, polegające przede wszystkim na ograniczaniu wydatków, odbija się na każdym z nas. Bezpieczeństwo, także zdrowotne, kosztuje.
Mariusz Tomczak