Wódko, pozwól leczyć
Lekarze boją się łatki „alkoholika” i wprost śmierci zawodowej. Alkohol, owszem, szkodzi, ale nie im – oto ich dewiza.
Foto: pixabay.com
Rowerzysta za jazdę pod wpływem alkoholu trafia do aresztu. Pijany piłkarz polskiej ekstraklasy z dnia na dzień rozstaje się z lukratywnym kontraktem i możliwością transferu do ligi hiszpańskiej.
Ale pijany lekarz dentysta z Małopolski, który pacjentowi bez potrzeby usunął górną jedynkę, choć miał jedynie oszlifować zęby pod korony, zaledwie doczekuje się nagany od sądu lekarskiego. Co więcej, nasz bohater nadal leczy po pijanemu.
Na razie nie stracił uprawnień zawodowych, choć czeka go kolejne postępowanie dyscyplinarne. Ale w między czasie, nasiąknięty promilami, zamiast chorej „ósemki” usuwa dziecku zdrową „siódemkę”. Co gorsza, bez zgody opiekunów. Zgłoszenie o nietrzeźwym stomatologu ojciec dziewczynki składa jednak trzy dni po wyrwaniu zęba, więc policjanci nie mogą już sprawdzić trzeźwości lekarza. Każdy pijak nazajutrz jest człowiekiem trzeźwym, choćby nie wiem, jak barwnie opowiadałoby się o jego wczorajszych ekscesach.
Tolerowanie pijaństwa
Pewne profesje są bardziej predysponowane do picia. Jedną z nich jest zawód lekarza, którego praca wiąże się z dużym stresem, napięciem i wielogodzinnymi dyżurami. Często ten stres rozładowuje się, sięgając po alkohol. Alkoholizm to nie powód do chwały, ale nie jest też powodem do wstydu, jeśli się z nim walczy i utrzymuje abstynencję. W publicznym odczuciu lekarz nadużywający alkoholu to ktoś godny szczególnego potępienia. Bo jak można leczyć, będąc systematycznie nietrzeźwym? Tymczasem schowane za kurtyną hipokryzji społeczeństwo, stygmatyzowane półwieczną pieczęcią komuny, przystaje na tolerowanie pijaństwa.
Dlaczego? Bo sami nie lubimy wylewać za kołnierz. Choć w gabinetach lekarskich pije się dziś mniej niż przed laty, trudniej jest medykom te nawyki ukryć, bo każda skarga pacjenta lub policyjna interwencja ściąga na miejsce media. Znam lekarzy ewidentnie uzależnionych od alkoholu, których od wielu lat „kryją” współpracownicy. Czy Kodeks Etyki Lekarskiej dopuszcza złożenie doniesienia na pijącego kolegę lub koleżankę? Praca po pijanemu dopiero powoli staje się „obciachem”. Walka z pijaństwem wśród lekarzy tak naprawdę przez lata była fikcją. Jeszcze do niedawna do dobrego tonu zaliczano butelkę koniaku jako wyraz wdzięczności dla chirurga za udaną operację.
Jazdę po kielichu z polowania na dzika uważano za wyraz ułańskiej fantazji pana doktora. Sądy powszechne i lekarskie przez lata wymierzały najniższe wymiary kar nawet dla recydywistów. Niskie grzywny czy symboliczne zawiasy w opinii skazanych nie były żadną karą. Obrońcy wręcz przeganiali się w absurdalnych usprawiedliwieniach swoich klientów, a prokuratorzy nie wysilali się, by je procesowo obalić. Jak ktoś miał władzę i pieniądze, można było bez trudu przeciągać procesy na lata nawet w tak bulwersujących sprawach, jak spowodowanie wypadku śmiertelnego po spożyciu alkoholu.
Iluzja i zaprzeczenie
Przyznanie się do picia to dla lekarzy nie lada problem. Nie dziwnego, przecież u podłoża choroby alkoholowej leży iluzja i zaprzeczenie. Lekarz jest uznawany, i sam się zresztą uznaje, za osobę, która z medycznego punktu widzenia wie wszystko. Dlatego zakłada, że kontroluje sytuację, zna objawy i skutki choroby. Niektórzy dbają, żeby o ich problemie nie dowiedzieli się nie tylko koledzy z pracy, ale nawet rodzina.
Zdarza się nawet, że targani wstydem odmawiają stawienia się przed okręgowym rzecznikiem odpowiedzialności zawodowej, który na podstawie doniesienia prasowego podejmuje postępowanie wyjaśniające. Ten fortel, zalecany czasem przez adwokatów, ma krótkie nogi, bo sprawa po dwóch tygodniach ląduję przed okręgowym sądem lekarskim. Kodeks Etyki Lekarskiej nakazuje lekarzowi zachowanie trzeźwości w czasie wykonywania zawodu. Tymczasem często lekarze udają się do swych szpitali i poradni nazajutrz po suto zakrapianej kolacji, balu czy pikniku. Biada tym, którzy wierzą w gusła, że krótki sen czy poranny prysznic przywrócą im stan wymaganej trzeźwości i będą przesłanką uwalniającą od winy.
„Każdy lekarz musi mieć świadomość, nie tylko z racji posiadanej wiedzy, ale również na skutek nabytego doświadczenia życiowego, że spożycie znacznej ilości alkoholu wymaga znacznej ilości czasu potrzebnego do jego wyeliminowania przez organizm w toku przemian metabolicznych” – czytamy w uzasadnieniu orzeczenia gdańskiego sądu lekarskiego o karze nagany dla lekarza, który podjął się wykonywania obowiązków zawodowych pod wpływem alkoholu (0,7 promila). Kolejna niewinna wpadka będzie kosztować tego pana doktora zawieszeniem prawa wykonywania zawodu na okres aż do osiągnięcia pełnej abstynencji po zakończonym cyklu leczenia w ośrodku uzależnień.
Gdzie ta pomoc?
Ale czy wówczas pan doktor dostanie się na leczenie stacjonarne? Najbliższy termin w pobliskim centrum psychiatrii to dopiero listopad 2021 r. Przecież odsunięty od pracy nie doczeka tego terminu, bo zapije się na śmierć. Nie można nikogo umieszczać poza kolejnością, bo to byłoby niesprawiedliwe. Dlatego należałoby utworzyć jak najszybciej nowe oddziały odwykowe. Prywatne odwykówki wyrastają jak grzyby po deszczu i za ciężkie pieniądze oferują terapię. Chyba już czas, by minister zdrowia jak najszybciej to zmienił, bo w przypadku choroby alkoholowej, która jest śmiertelna, nie można czekać niemal dwóch lat na podjęcie leczenia.
Trzeba podjąć walkę z przyczynami, a nie ze skutkami. Na każdego pijącego trzeba spojrzeć indywidualnie, każdemu pomoże co innego. Wszystkie kampanie typu „życie masz tylko jedno” to zawracanie głowy, bo nie można od uzależnionego człowieka oczekiwać zdrowego rozsądku, skoro jego życiem rządzi nałóg. Jemu potrzeba kolejnych procentów, aby uruchomić możliwość walki o swoje życie i życie innych ludzi, którzy są bezpośrednio narażeni na działania człowieka pod wpływem alkoholu. W USA 22 proc. lekarzy jest uzależnionych od alkoholu. W Polsce nie ma miarodajnych badań. A szkoda.
Marek Stankiewicz, lekarz, publicysta, kierownik Ośrodka Historycznego NIL