Wojna trwa. Metody Kremla budzą przerażenie
Rosyjski atak na Ukrainę zaskoczył chyba cały świat. Nie mniej zdumiewa nieustępliwa obrona naszych sąsiadów. Największe przerażenie budzą jednak metody, jakimi Kreml chce osiągnąć swoje cele – pisze Mariusz Tomczak.
Zdrowie jest najważniejsze – to zdanie często słyszy się z wielu ust. Liczne badania opinii publicznej wskazują, że plasuje się ono w ścisłej czołówce najważniejszych wartości gwarantujących szczęście i zadowolenie z życia.
Nie wiadomo, w jaki sposób wojna w Ukrainie wpłynie na zmianę hierarchii wartości Polaków, ale bez wątpienia doszło już do tego za naszą południowo-wschodnią granicą. W obliczu konfliktu zbrojnego, gdy niezwykle realna staje się utrata własnego życia i życia swoich bliskich, inaczej zaczyna być postrzegana otaczająca rzeczywistość.
Zmiana percepcji
Wojna to kontynuacja polityki za pomocą innych środków – ta prosta prawda sformułowana przez gen. Carla von Clausewitza, oczywista dla historyków, politologów i ekspertów od spraw bezpieczeństwa, zdaje się docierać do świadomości społecznej również w naszym kraju.
Wprawdzie rosyjska agresja na Ukrainę rozpoczęła się już w 2014 r., ale do wielu osób nie docierało, że jeden z naszych sąsiadów zajął drugiemu sąsiadującemu z nami państwu część terytorium (Krym), a na innym obszarze (Donbas) wywołał konflikt zbrojny, pilnując, by nie doszło do jego wygaśnięcia.
Zachwiane poczucie bezpieczeństwa
Kiedy 24 lutego br. prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin w ostentacyjny sposób przesunął pionki na geopolitycznej szachownicy, wielu Polaków zaczęło stawiać sobie pytanie, czy jesteśmy bezpieczni? Zastanawiają się nad tym również polscy lekarze, którzy tworzą grupę zawodową mocno wyczuloną na ludzką krzywdę. W czasach pokoju widzą z bliska sporo cierpienia, a przecież każda wojna niesie ze sobą jeszcze większe morze bólu i łez.
Wydaje się, że to, co od kilku tygodni dzieje się za naszą południowo-wschodnią granicą, zachwiało poczuciem bezpieczeństwa wielu osób. Bezpieczeństwo, czyli stan niezagrożenia, dający poczucie pewności i gwarancję jego zachowania, ma kluczowe znaczenie dla normalnego funkcjonowania człowieka. Jest jedną z najbardziej podstawowych potrzeb egzystencjalnych i ma dużo więcej wspólnego ze zdrowiem niż wydaje się to na pierwszy rzut oka.
Gdy czołgi u bram, myślimy inaczej
W naszej części Europy pojęcie bezpieczeństwa ewoluowało w ostatnich dekadach. Wobec zmian, jakie zaszły na przełomie lat 80. i 90. XX w., przypieczętowanych rozpadem ZSRR, rosnące znaczenie zaczęliśmy przywiązywać do aspektów pozamilitarnych. Ten proces szedł w parze z próbą coraz skuteczniejszego odpowiadania na potrzeby społeczeństwa w zakresie potrzeb zdrowotnych. Kiedy państwo nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa swoim obywatelom, ich życie i zdrowie może być zagrożone. Można je stracić nie tylko z powodu bezpośredniej agresji żołnierzy.
Nie zawsze jest to dostatecznie rozumiane w czasach pokoju, ale gdy wybucha wojna, ten fakt szybko przedostaje się do świadomości społeczeństwa. Od kilku tygodni na własnej skórze doświadcza tego naród ukraiński. O tym, że w Kijowie czy Charkowie ludzie giną od bomb, pocisków rakietowych i kul z karabinów, cały świat wiedział od pierwszych godzin po rozpoczęciu przez Rosję pełnoskalowej inwazji. Niestety rośnie liczba ofiar, które tracą życie z innych powodów.
Artyleria nie oszczędza szpitali
Część ukraińskiej ludności po prostu nie ma gdzie się leczyć, bo rosyjscy „wyzwoliciele” z premedytacją niszczą obiekty medyczne. Zrujnowany w wyniku rosyjskich ataków szpital w miejscowości Wołnowacha w obwodzie donieckim był jedyną placówką w promieniu kilkudziesięciu kilometrów umożliwiającą skorzystanie ze specjalistycznej opieki medycznej. Ilu okolicznych mieszkańców dozna po jego zniszczeniu uszczerbku na zdrowiu, a może nawet przedwcześnie odejdzie z tego świata, nie wiadomo. Za to pewne jest, że podobnych przypadków jest więcej.
Nawet jeśli jakaś placówka medyczna jak dotąd nie ucierpiała z powodu ostrzału artyleryjskiego, to personel medyczny nie zawsze jest w komplecie. Niektórzy lekarze pomagają na zapleczu frontu, zdarzają się wyjazdy do innego regionu kraju lub ucieczki za granicę. Jeżeli w szpitalu jest pełna obsada kadrowa, często brakuje leków i materiałów opatrunkowych. Nie dość, że w obliczu wojny wzrosło na nie zapotrzebowanie, więc szybciej się kończą, to na dodatek nie ma co liczyć na regularne dostawy medykamentów czy materiałów opatrunkowych.
Karetka do nikogo nie pojedzie
Na terenach zajętych przez Rosjan znane są przypadki wprowadzania zakazu wyjazdu karetek pogotowia do wezwań miejscowej ludności. Część z nich zresztą nie dociera do osób potrzebujących pomocy z powodu trwających walk lub braku możliwości szybkiego kontaktu z dyspozytorami. Nie wszędzie działają telefony. Zdarzało się, że wycofujący się pod naporem Ukraińców rosyjscy żołdacy rozmieszczali w placówkach medycznych miny.
Z kolei osoby wracające do swoich domów trafiają na pułapki mające ich okaleczyć. Materiały wybuchowe ukrywane są np. w pralkach, lodówkach czy kuchenkach mikrofalowych, tak by po otwarciu drzwi doszło do eksplozji. To, że agresorzy kradną sprzęt AGD, to już zupełnie inna para kaloszy.
Tortury, gwałty, trauma na całe życie
Co raz odkrywane są makabryczne znaleziska – zwłoki znajdowane są w piwnicach, garażach czy studniach. Bywa, że ofiary noszą ślady tortur lub wykorzystania seksualnego. Część cywilów, która doświadczyła niewyobrażalnego okrucieństwa lub była ich mimowolnym świadkiem, przeżyła, ale przez długi czas, a być może już na zawsze, pozostanie z traumą. Nie można wykluczyć, że takie koszmary bezpośrednio dotknęły ukraińskich medyków lub ich najbliższych, a nawet jeśli do tego nie doszło, to biorąc pod uwagę skalę rosyjskiej inwazji i nieodosobnione przypadki okrucieństwa, może to być tylko kwestią czasu.
– Bez broni nie wygramy wojny – powiedział bez ogródek ambasador Ukrainy w Polsce Andrij Deszczyca, który na początku kwietnia gościł w siedzibie Naczelnej Izby Lekarskiej. W trakcie posiedzenia NRL w szczególny sposób podziękował polskim lekarzom za pomoc udzielaną swoim rodakom. – Do Andrzeja dzwonię o każdej porze, o 24.00 i o 7.00 rano, prosząc o pomoc – w tych słowach nawiązał do rozmów telefonicznych z prezesem NRL Andrzejem Matyją. Podkreślenia wymaga to, że ambasador dziękował lekarzom, których powołaniem jest walka z chorobami, ale dał jasno do zrozumienia, że o ile dzięki ich wysiłkowi i umiejętnościom można ratować ludzkie życie i zdrowie, to w ten sposób nie da się zatrzymać rosyjskich tanków.
To dopiero początek wyzwań
Kryzys uchodźczy wywołany rosyjską agresją to duże wyzwanie dla Polski, w tym także dla naszego systemu ochrony zdrowia. Wobec napływu znacznej liczby uchodźców, których pewna część prędzej lub później stanie się pacjentami, w niektórych placówkach wzrośnie zapotrzebowanie na opiekę medyczną. To nie jest bez znaczenia m.in. w kontekście narosłego w trakcie pandemii długu zdrowotnego, który notabene dotyczy zarówno populacji polskiej, jak i ukraińskiej.
Póki co zdecydowaną większość uciekających z Ukrainy stanowią kobiety i dzieci. – W skali kraju mamy ok. 2 tys. przypadków hospitalizacji pacjentów z Ukrainy, z czego połowę stanowią dzieci – poinformował minister zdrowia Adam Niedzielski w połowie kwietnia, czyli po blisko 7 tygodniach trwania „operacji specjalnej”, jak eufemistycznie kremlowska propaganda określa zbrojną napaść na Ukrainę.
W szpitalach miejsc nie zabraknie
Zdaniem ministra Niedzielskiego, choć trafiają się bardzo ciężkie przypadki, np. skomplikowane operacje ratujące wzrok, większość hospitalizacji dotyczy przypadłości związanych z trudną drogą, jaką przebyli uciekający, opuszczając ogarnięty wojną kraj. Pojawiające się tu i ówdzie obawy, że zabraknie miejsc w polskich szpitalach, bo trafią do nich tysiące rannych lub schorowanych obywateli Ukrainy, okazały się na wyrost.
Jak mówi wieloletni dyrektor Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi prof. Maciej Banach, z rozmów z kolegami kardiologami z różnych części Polski wie o pojedynczych przypadkach hospitalizacji uchodźców z powodu chorób sercowo-naczyniowych. – Są również osoby, którym udzielana jest pomoc w ramach opieki ambulatoryjnej, ale nie jest to liczba, przynajmniej na razie, stanowiąca duży problem dla naszych szpitali – dodaje. Trochę większy problem mają niektórzy lekarze rodzinni, gdy w ich gabinetach pojawiają się kolejne osoby chorujące przewlekle, które opuściły ogarnięty wojną kraj bez lekarstw.
Pacjenci muszą być bezpieczni
Z różnych stron dochodzą pomysły mające zapobiec pojawieniu się ewentualnych utrudnień w dostępie do placówek medycznych po włączeniu do systemu dodatkowej grupy pacjentów zza naszej południowo-wschodniej granicy. Samorząd lekarski opowiada się m.in. za przyznaniem pracownikom medycznym z Ukrainy uprawnień opiekuna medycznego.
Pozwoliłoby to podjąć im pracę do momentu uzyskania uprawnień zawodowych, a jednocześnie mogłoby trochę odciążyć pozostały personel. Zdaniem NRL trwająca tuż za miedzą wojna, jak również potrzeby zdrowotne uchodźców, którzy uciekając przed nią znaleźli się na terytorium Polski, wskazują na potrzebę wprowadzenia szczególnych rozwiązań prawnych, ale nie może to prowadzić do obniżenia poziomu bezpieczeństwa udzielania świadczeń.
Odpowiedzialność zawodowa zobowiązuje
Bariera językowa jest jedną z najważniejszych bolączek w zapewnieniu opieki medycznej uciekinierom wojennym. Lekarze starają się jakoś temu zaradzić, ale w placówkach medycznych, nawet tych położonych niedaleko wschodniej granicy, na ogół nie ma nikogo, kto w miarę dobrze zna język ukraiński lub rosyjski. Tłumaczy też jest jak na lekarstwo. Jak w takiej sytuacji pacjenci z Ukrainy mają udzielić świadomej zgody na leczenie? W środowisku lekarskim pojawiają się obawy związane z odpowiedzialnością za ewentualne błędy w rozpoznaniach czy niewłaściwie prowadzone leczenie, które mogą być następstwem złej komunikacji z pacjentem z powodu braku znajomości języka. Z oczywistych powodów wielu uchodźców nie ma dokumentacji medycznej. Nie zawsze też wiedzą, co im dolega.
– Jeśli ktoś przynosi leki przeciwpadaczkowe, to nie wiem, na co choruje, bo stosuje się je w wielu schorzeniach. Bywa i tak, że przychodzi pacjent z lekami przeciwpadaczkowymi i wie tylko tyle, że ma padaczkę, ale bez udokumentowanego rozpoznania. I tu zaczyna się poważny problem, bo jak w takim przypadku leczyć pacjenta zgodnie ze sztuką medyczną? – pyta Joanna Szeląg, lekarz specjalista medycyny rodzinnej z Białegostoku. Dodaje, że trzeba być niezwykle ostrożnym, gdy chce się komuś pomóc tylko w oparciu o przyniesione opakowanie po leku, w dodatku z cyrylicą na etykiecie.
Spór o kwalifikacje lekarskie
W ocenie samorządu lekarskiego przepisy omijające znajomość języka polskiego jako warunku koniecznego do wykonywania zawodu są potencjalnym zagrożeniem dla pacjentów. – Częścią pracy każdego lekarza są rozmowy z innymi lekarzami i rodziną pacjenta, referowanie jego stanu innym medykom, konsultacje osobiste i telefoniczne, omawianie kwestii przekazywania pacjenta do innego szpitala. Dlatego jednym z warunków uznania kwalifikacji lekarskich powinna być biegła znajomość języka polskiego – mówi Damian Patecki, anestezjolog, współzałożyciel Porozumienia Rezydentów i jego pierwszy przewodniczący.
Resort zdrowia nie bierze pod uwagę tych argumentów. W ograniczeniu bariery językowej mają pomóc bezpłatne kursy online z podstaw medycznego języka polskiego organizowane przez CMKP, adresowane m.in. do ukraińskich lekarzy. Zajęcia zaplanowano w grupach 15-osobowych. Łączny czas: 45 godzin. Na pewno to lepsze niż nic, ale w środowisku lekarskim pojawiły się głosy sceptycyzmu, że w takim czasie nie da się wystarczająco wiele nauczyć.
Kwestia szczepień oczywista, ale…
Już kilka tygodni temu NRL zaapelowała o podjęcie decyzji umożliwiających zgodne z prawem działanie punktów pomocy medycznej tworzonych przez samorządy i inne instytucje pomagające uchodźcom, a także organizację gabinetów lekarskich w miejscach, gdzie są największe skupiska Ukraińców. Rada za konieczne uznała też rozszerzenie kompetencji przyszpitalnych poradni pediatrycznych i internistycznych o możliwość leczenia uchodźców.
Wciąż nierozwiązaną kwestią są szczepienia. Na mocy ministerialnego rozporządzenia, osoby nieposiadające dokumentacji medycznej potwierdzającej ich wykonanie są traktowane jak nieszczepieni i powinni zostać objęci szczepieniami. Jak dotąd nie przeprowadzono działań na szerszą skalę w tym względzie.
Nie uniknie się rozmów o pieniądzach
Od pewnego czasu przedstawiciele rządu coraz głośniej mówią, że na dłuższą metę Polska nie da rady samodzielnie sfinansować obecności licznej rzeszy uchodźców z Ukrainy, a część polityków związanych z obozem władzy przyznaje, że już teraz są pewne kłopoty ze znalezieniem środków na ten cel. Na tym tle doszło już do pierwszych tarć. Przedstawiciele samorządu terytorialnego nie do końca są zadowoleni z wysokości przekazywanych im środków, a organizacje pozarządowe skarżą się, że od prywatnych darczyńców otrzymują dużo więcej wsparcia niż od państwa, choć nieustannie proszą o wsparcie rząd i wojewodów.
Wielu przedsiębiorców i zwyczajnych ludzi zapewniło uciekającym przed wojną dach nad głową i wyżywienie, a nierzadko finansuje m.in. zakup leków w aptece. Szacuje się, że sama opieka zdrowotna nad milionem ukraińskich uchodźców stanowi miesięczny wydatek rzędu 300 mln zł. Zakładając, że w Polsce przebywa ich 2 mln, koszty rosną dwukrotnie (do 600 mln zł miesięcznie). Mnożą się wątpliwości, czy te wyliczenia odpowiadają faktycznie ponoszonym wydatkom, skoro kwoty podane przez rząd przy uchwalaniu specustawy dotyczącej pomocy uchodźcom są powszechnie kwestionowane jako mocno zaniżone.
Obawy wypierają argumenty
Odnoszę wrażenie, że część osób kwestionuje potrzebę otwartej dyskusji o faktycznych kosztach, nie tylko finansowych, ponoszonych w związku z wojną w Ukrainie. Mówi się, że jeszcze przyjdzie na to czas albo że nie wolno tego robić, bo to wypominanie pomocy osobom uciekającym przed śmiercią, choć często z żadnymi żalami i skąpieniem grosza nie ma to nic wspólnego. Pojawiają się obawy o skażenie takiej debaty sympatiami partyjnymi lub wyznawaną ideologią. W takiej sytuacji rzeczowe argumenty i konkretne liczby zastępują subiektywne sądy i opinie, bo życie nie znosi próżni. Nie ma eksperckiej burzy mózgów, która mogłaby doprowadzić m.in. do poprawy efektywności świadczenia szeroko rozumianej pomocy humanitarnej.
Doświadczenia krajów zmagających się z masowym napływem uchodźców wskazują, że do takiej debaty i tak dochodzi, gdy kryzys się przedłuża i zaczyna brakować pieniędzy na różne wydatki. Wiele osób zadaje wówczas pytania, których w debacie publicznej wcześniej się nie spotykało, mimo że w kuluarach na te tematy dyskutowano od dawna. Wydatki ponoszone w związku z opieką medyczną nad uchodźcami z Ukrainy już stały się pretekstem do możliwej rezygnacji z części dostaw szczepionek przeciw COVID-19 lub ich opóźnienia. Rząd i resort zdrowia wskazują, że zawarta w nieodległej przeszłości umowa słono kosztuje, preparaty na razie nie są potrzebne, a udzielana pomoc ma swoją cenę. Nie wróży to najlepiej.
Mariusz Tomczak