3 listopada 2024

Zanim staniemy się domem starców

Razi mnie, kiedy w odniesieniu do najważniejszego zjawiska demograficznego w bogatszej części świata używa się słów „bomba”, „katastrofa” tudzież „tsunami”. Zbudowane przy ich udziale opisy starzenia się sytych społeczeństw przykuwają uwagę, ale zupełnie nie trafiają w sedno.

Foto: freeimages.com

Chodzi wszakże o wieloletni proces, a nie błysk chwili. A skoro tak, to i strategia obrony przed skutkami postępującej senilizacji musi być długofalowa i rozpisana na wiele różnych działań.

Przygotowanie sektora ochrony zdrowia na nadejście czasów schorowanych staruszków powinno być jednym z priorytetów. I tak jest w krajach, którym zazdrościmy bogactwa, choć tak naprawdę w nie mniejszym stopniu powinniśmy zazdrościć mądrości.

W Wielkiej Brytanii, która jest światowym prekursorem zorganizowanej opieki nad osobami starszymi, działa tzw. służba geriatryczna, a w jej ramach dzienne szpitale geriatryczne, których najważniejszym zadaniem jest szeroko pojęta rehabilitacja, ukierunkowana na przywrócenie pacjentom zdolności funkcjonowania w środowisku domowym.

W Szwecji, w ramach przeciwdziałania niekończącym się hospitalizacjom, opieka medyczna nad osobami starszymi świadczona jest przede wszystkim w ich własnych mieszkaniach i obejmuje pomoc pielęgniarską, lekarską i rehabilitacyjną.

Niemcy, którzy w odniesieniu do liczby mieszkańców mają niemal dwa razy więcej lekarzy niż my, deklarują, że byliby gotowi na pniu przyjąć 20 tys. kolejnych, głównie z uwagi na rosnące potrzeby starszych chorych we wschodnich landach. Mimo znacznie lepszej od naszej bazy opiekuńczo-leczniczej nasi zachodni sąsiedzi szukają dla swoich seniorów sanatoriów i domów opieki za granicą.

Polskie pielęgniarki chętnie wyjeżdżają za Odrę do pracy w domach opieki, bo zarabiają parokrotnie więcej niż u siebie, choć najczęściej zatrudniane są jako opiekunki. Bodaj jedynym naszym ministrem zdrowia, który znał wagę problemu starzenia się społeczeństwa, był profesor Religa.

W 2006 r. zapowiedział on wprowadzenie powszechnego i obowiązkowego ubezpieczenia pielęgnacyjnego. Powstał specjalny zespół, prace ruszyły z kopyta, opracowano projekt ustawy i… zmienił się rząd. Pomysł przepadł, bo zarówno Ewa Kopacz, jak i jej następca Bartosz Arłukowicz upodobali sobie postponowanie dokonań słynnego poprzednika. I to się nie zmieniło.

Wprawdzie raz na jakiś czas minister lub któryś z jego sześciu zastępców wspominają o potrzebie zwiększenia dostępności do świadczeń opieki długoterminowej, ale czynią to w identyczny sposób jak w przypadku pakietu onkologicznego, tj. językiem, którego wyróżnikiem jest chaos, a pojęcie „dodatkowe źródło finansowania” nie istnieje w najobszerniejszym słowniku.

Jeśli wsłuchać się w płynące z Miodowej sygnały, można odnieść wrażenie, że problemem numer jeden opieki zdrowotnej nad osobami w wieku podeszłym jest niedobór geriatrów. Zupełnie tak, jakby nagły wysyp tych specjalistów miał spowodować jakąś skokową poprawę, przenosząc nas do krain tych bogatszych i mądrzejszych. Owszem, pod względem liczby geriatrów na sto tysięcy mieszkańców zdecydowanie ustępujemy nie tylko państwom zachodnim, ale i obydwu sąsiadom z południa.

Nie jest to moim zdaniem wystarczający powód, by brać udział w wyścigu o poprawę wskaźników. Mamy bowiem specjalistów bardzo dobrze zorientowanych w leczeniu chorych w wieku podeszłym. Mam na myśli internistów. Oddziały chorób wewnętrznych zostały w naturalny sposób zdominowane przez leciwych chorych.

Kiedy ponad dwadzieścia lat temu zaczynałem pracę, pacjenci powyżej 85. roku życia, czyli z kategorii „old-old”, trafiali się dość rzadko. Dziś nikogo nie dziwią dziewięćdziesięciolatkowie, a chorzy dobiegający setki także nie są ewenementem. Nie tylko z własnego doświadczenia wiem, że specjaliści chorób wewnętrznych dobrze sobie z tymi pacjentami radzą i o ile na internach potrzebni są lekarze ze specjalizacjami szczegółowymi, geriatrów dotyczy to w najmniejszym stopniu.

Tym, co powinno niepokoić sterników systemu w kontekście opieki geriatrycznej, jest likwidowanie oddziałów internistycznych, tudzież zmniejszanie ich bazy łóżkowej. Ze względu na słabą wycenę procedur nieinwazyjnych interny to dla szpitalnych menadżerów kule u nogi.

Z tego samego powodu nie powstają oddziały geriatryczne oraz dla przewlekle chorych. Brak pieniędzy to również przyczyna zbyt małej liczby miejsc w domach opieki oraz słabej dostępności do świadczeń rehabilitacyjnych. Ta wyliczanka byłaby krótsza, gdyby nie zmarnowano minionych ośmiu lat – wdrażając propozycję profesora Religi, uzupełniając ją o przystające do naszych potrzeb i możliwości rozwiązania.

Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 5/2015