Zwycięstwo Anety
O chorobie dowiedziała się na początku ósmego miesiąca ciąży Najpierw był szok i niedowierzanie. Po chwili gonitwa myśli: „Jak to wszystko ma wyglądać?” , „Co jeśli się nie uda?, „Czy córeczka mnie zapamięta?”. Udało się. Aneta Strojanowska w październiku będzie świętować 40. urodziny – pisze Adam Czerwiński.
Miało być tak: poukładane sprawy zawodowe, dom za miastem i dziecko, a później kolejne. – Realizacja szła całkiem zadowalająco – opowiada Aneta Strojanowska, architektka z Łodzi.
– Wyglądało na to, że do czterdziestki wszystkie punkty będą przynajmniej w trakcie realizacji. Z pracą nie było problemów. Widoki na dom stawały się coraz jaśniejsze, bo udało się znaleźć ładną działkę pod miastem. A kilka miesięcy po 38. urodzinach dowiedziałam się, że jestem w ciąży.
Płód rozwijał się prawidłowo, poród miał być w prywatnej, ekskluzywnej klinice w Łodzi. A pojedyncze kłucia w piersi wyglądały na efekt burzy hormonalnej i zapowiedź laktacji. – Czego było się bać? – mówi Aneta. – Byłam pod opieką specjalistów, a oni nie wydawali się czymkolwiek zmartwieni.
Łagodna zmiana
Oprócz wizyt u ginekologa Aneta regularnie chodziła do lekarzy, bo jej mama ponad ćwierć wieku temu zachorowała na raka piersi. – Od kilku lat regularnie robiłam USG piersi, bo miałam świadomość, że mogę być w jakiś sposób obciążona. Robiłam badania genetyczne w kierunku mutacji BRCA1 i BRCA2. Nie mam jej.
Kilka razy dzwonił dzwonek alarmowy, ale wszystkie zmiany okazały się łagodne. Po koniec 2021 r. miałam nawet biopsję cienkoigłową. Wyszła kolejna łagodna zmiana. Tego dnia, gdy dostałam wynik badania, dowiedziałam się, że jestem w ciąży.
Dlaczego miało być źle, skoro wszystko tak dobrze się układało? Wraz z wynikiem biopsji przyszło zalecenie powtórzenia badania. I gdy Aneta pojechała odebrać – jak się spodziewała – kolejny dobry wynik, spadła na nią wiadomość, że jest ciężko chora. Ma raka piersi.
– Byłam w ósmym miesiącu ciąży. Najpierw szok – wspomina. – Miałam w sobie dużo smutku i żalu. Zastanawiałam się, dlaczego akurat mnie to spotkało. I dlaczego akurat teraz. Bardzo się bałam, że nie zdążę wychować córki. Że ona mnie nie zapamięta. Ale najsilniejszym uczuciem była miłość. Dla dziecka byłam gotowa na wszystko.
Plan ratunkowy
W klinice, w której planowała poród, przedstawiono plan ratunkowy. Zakładał poród w 35. tygodniu ciąży, tydzień później operację i po kolejnych siedmiu dniach chemioterapię. – Na pierwszy rzut oka wyglądał sensownie – wspomina Aneta. – Ale postanowiłam, że nim zgodzę się na jego realizację, zorientuję się, czy są jakieś inne rozwiązania.
Umówiła się do kilku specjalistów i napisała do Fundacji Rak’n’Roll. Wniosek? Koniecznie trzeba skontaktować się z dr Agnieszką Jagiełło-Gruszfeld z Kliniki Nowotworów Piersi i Chirurgii Rekonstrukcyjnej Narodowego Instytutu Onkologii-Państwowego Instytutu Badawczego w Warszawie.
Aneta: – Ona miała inny pomysł na leczenie. Dowiedziałam się, że mogę mieć podaną chemię w ciąży. Od tego mieliśmy zacząć. Kolejna wiadomość brzmiała: „Musimy doprowadzić ciążę do końca”. Zabrzmiało lepiej niż pierwszy plan i tym razem zgodziłam się na jego realizację, nie stawiając żadnych warunków.
Dlaczego?
Na pierwszą chemię pojechała do Warszawy, będąc już w zaawansowanej ciąży. – Pamiętam, jak leciała czerwona kroplówka. W głowie burza myśli i emocji, a z oczu kapały łzy. I znów pytania. „Jak się będę czuła?”, „Dlaczego nie mogę przeżywać macierzyństwa tak jak inne kobiety?”, „Dlaczego mam odebrane piękne chwile związane z byciem mamą?”, „Dlaczego zamiast pakować dziecięce ubranka do walizki, muszę pakować się na kolejną chemię?” i jeszcze: „Co będzie z dzieckiem po tym okropnym, czerwonym płynie?”.
Mimo obaw chemię Aneta zniosła dobrze. Ale znów trzeba było modyfikować plan ratunkowy. – Położnikowi, który miał poprowadzić moją ciążę do końca, coś wypadło – opowiada. – Powiedział, że nie będzie mógł odbierać porodu. Na pożegnanie dał mi numer do prof. Mariusza Grzesiaka, kierownika Kliniki Perinatologii, Położnictwa i Ginekologii w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki (ICZMP). Oczywiście zadzwoniłam.
Spróbuję urodzić
Wtedy dowiedziała się, że w szpitalu, który jest dosłownie kwadrans drogi samochodem od jej domu, nie tylko można zorganizować jej poród, ale także kompleksową opiekę onkologiczną. – Ponieważ dojazdy na chemię do Warszawy były coraz bardziej uciążliwe, przeniosłam się do „Matki Polki” – relacjonuje Aneta.
– Kolejną chemię miałam jeszcze przed porodem. Znów kapała czerwona kroplówka. Potem już tylko czekałam na poród. I znów wyszło inaczej, niż było zaplanowane. Na porodówce wylądowała kilka dni przed terminem z podejrzeniem zatrucia pokarmowego. Brzuch szybko przestał boleć, ale pojawiła się kolejna niespodzianka. – Całe życie byłam przekonana, że jeśli kiedykolwiek urodzę, to tylko przez cesarskie cięcie. Panicznie bałam się porodu naturalnego – przyznaje.
– A w „Matce Polce” na dzień dobry usłyszałam, że będzie poród naturalny i że mam się do niego przygotować. Załamałam się. No bo jak się przygotować, skoro nawet w szkole rodzenia opuściłam ten temat, bo przecież miał mnie nie dotyczyć? Sytuacja musiała być poważna, bo sam profesor namawiał mnie do porodu naturalnego. Przyszła też pani Jolanta Parafiniuk, oddziałowa z bloku porodowego, a po niej jeszcze kilka innych osób.
No i mnie przekonali. Myślałam: „Skoro wszyscy mówią, że tak będzie lepiej dla mnie, spróbuję”. No i dobrze wyszło. 1 grudnia 2022 r. urodziła zdrową, ponadtrzykilogramową córeczkę Marcelinę. Spędziła z nią kolejne cztery tygodnie, a zaraz po świętach trzeba było wrócić do szpitala. Na trzecią chemię.
Piękna peruka
Cztery tygodnie później był zabieg. Mastektomia z jednoczesną rekonstrukcją piersi. Operował prof. Marek Zadrożny, kierownik Kliniki Chirurgii Onkologicznej i Chorób Piersi ICZMP. – Każda kolejna chemia była dużym stresem. Ale najbardziej bałam się operacji. Zupełnie serio zastanawiałam się, czy ją przeżyję. Pewnie dlatego, że jedną z największych traum w moim życiu była operacja raka piersi u mamy, gdy miałam 10 lat. Zabieg się udał.
Można było kontynuować chemię. Tym razem we wlewie był bezbarwny płyn. Aneta: – Idąc na chemię, boimy się, że będziemy wymiotować i że wypadną włosy. U mnie włosy były najmniejszym problemem. Byłam tak skupiona na dziecku, że w ogóle o tym nie myślałam. Miałam piękną perukę, którą założyłam może trzy razy. Ponieważ to była zima, chodziłam w czapce, bo tak było najwygodniej. Samą chemię znosiłam dość dobrze.
Pod koniec pojawiła się neuropatia, więc zmniejszono dawkę leku. Przed ostatnią dawką trochę gorzej się poczułam, więc jej nie dostałam. Zakończyłam leczenie tydzień wcześniej, niż planowano. Z chemią jest tak, że pacjent odlicza, ile mu wlewów zostało do końca. Z każdą kolejną silniejsze jest poczucie, że coraz bliżej do mety. Jak usłyszałam, że to już koniec, po prostu się popłakałam.
Bez pożegnania
Pod koniec czerwca na wizycie kontrolnej prof. Ewa Kalinka, kierownik Kliniki Onkologii ICZMP, poinformowała Anetę, że jest zdrowa. A 30 czerwca w szpitalu zorganizowano uroczystość. Poproszono pacjentkę, by uderzyła w dzwon zwycięstwa. Tak świętuje się zakończenie leczenia onkologicznego w „Matce Polce”. Anetę uderzającą w dzwon oglądała w telewizji Ania, która leżała kilka pięter wyżej w Klinice Onkologii.
– Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że bardzo się cieszy – opowiada Aneta. – Była moją przyjaciółką. Poznałyśmy się na mojej pierwszej chemii w ICZMP. Ja byłam tydzień przed porodem, ona tydzień po. W tym samym czasie zaszłyśmy w ciążę. W tym samym czasie usłyszałyśmy, że mamy raka piersi. Spotkałyśmy się na porodówce i później na onkologii. Bardzo wiele nas łączyło. Byłyśmy dla siebie grupą wsparcia. Na każdą kolejną chemię bardzo czekałyśmy, bo wiedziałyśmy, że się spotkamy.
Ostatnie wieści od Ani były budujące. Przed miesiącem wyszła za mąż. Życie zaczęło się jej układać. Planowałyśmy kolejne spotkania. Ale w dniu, gdy Aneta uderzała w dzwon zwycięstwa, Anie napisała SMS-a, że ma przerzuty do mózgu. Tydzień później zadzwoniła jej mama, że Ania nie żyje.
– To był straszny wstrząs – wzdycha Aneta. – Doświadczyłam bezwzględności tej choroby, uświadomiłam sobie, że to mogłabym być ja. Ona chorowała 10 miesięcy, miała ośmiomiesięcznego synka…
Adam Czerwiński