Pandemia COVID-19 w Polsce. Co się stało?
Ostrzeżeń przed powtórką sytuacji z wiosny nie brakowało, ale szybki wzrost zakażeń koronawirusem w drugiej połowie września zaskoczył sporo osób, a to, czego świadkami byliśmy w październiku, niejednego wprawiło w osłupienie. Obaw o przyszłość jest sporo, ale nie tylko z powodu COVID-19 – pisze Mariusz Tomczak.
– Pierwszy „lockdown” po chińsku, obecny kierunek na odporność populacyjną jak w szwedzkim, biurokracja jak w rosyjskim, działalność pubów angielska, zachowanie się polityków amerykańskie… Obyśmy nie sprawdzili włoskiej niewydolności systemu ochrony zdrowia – tak na początku października polski model walki z pandemią scharakteryzował Tadeusz Jędrzejczyk, były prezes NFZ.
Sporo w tych słowach racji, choć w kolejnych dniach mocno straciły one na aktualności. Odkąd 4 marca poinformowano o pierwszym przypadku koronawirusa w Polsce, statystyki rosną dzień za dniem. Od kilku miesięcy prawie codziennie pojawiają się informacje o nowych zakażeniach SARS-CoV-2 i kolejnych zgonach pacjentów z COVID-19, ale niektórzy zostali na nie jakby „uodpornieni”.
Latem tłumy wypoczywały na plażach, a w końcowej fazie kampanii wyborczej mało kto przestrzegał dystansu społecznego i, mimo skomplikowanej sytuacji w części Górnego Śląska, przez wiele tygodni liczba zakażeń i zgonów była stosunkowo stabilna. W czasie wakacji z innych krajów nie napływały alarmujące doniesienia, można było wyjeżdżać za granicę, z czego niemało osób skorzystało.
I zaczął się wrzesień. Dzieci i młodzież, przy licznych głosach sprzeciwu, jednoczasowo wrócili do szkół, a wielu dorosłych do pracy, choć niekoniecznie zdalnej, nawet jeśli były ku temu sprzyjające okoliczności. Pandemia trwała, ale przecież świat się nie zawalił.
Liczby robią wrażenie
Niestety, pod koniec września statystyki zaczęły szybować w górę. 7 i 8 października poinformowano o odpowiednio 75 i 76 zgonach z powodu COVID-19 i współistnienia zakażenia koronawirusem z innymi schorzeniami. To niemało, biorąc pod uwagę fakt, że dobowy rekord zgonów z wiosny wynosił 40 i nie został pobity aż do końca pierwszego tygodnia października.
Kiedy 14 października gruchnęła informacja, że w Polsce COVID-19 i choroby współistniejące w ciągu doby pokonały 116 osób, a następnego dnia zmarło kolejnych 91 pacjentów, stało się jasne, że pandemia uderzyła ze zdwojoną siłą i, jak się wydaje, rządzący mieli przesłanki przypuszczać, że najgorsze może dopiero nadejść.
Wydaje się wątpliwe, by ktokolwiek u władzy przeszedł obojętnie wobec tego, że koronawirus mniej lub bardziej bezpośrednio uśmiercił ponad 200 osób w zaledwie dwa dni, zwłaszcza w Polsce, gdzie nie mieliśmy do czynienia z tak dramatyczną sytuacją jak w niektórych krajach, gdzie kilka miesięcy temu COVID-19 zabijał po tysiąc osób dziennie. Liczby działają na wyobraźnię.
Wykres premiera
15 października premier Mateusz Morawiecki zapowiedział, że za niecałe 1,5 doby ok. 70 proc. ludności Polski znajdzie się w strefie czerwonej, gdzie dodatkowo zostaną zaostrzone rygory, a podstawowe zalecenie na najbliższe tygodnie brzmi: zostań w domu. Zdaniem szefa rządu kontakty społeczne Polaków powróciły do poziomu sprzed wybuchu pandemii, a na potwierdzenie tej tezy pokazywał wykres mobilności społecznej opracowany w oparciu o dane z telefonów komórkowych zebrane od marca.
– Ten wykres mówi praktycznie wszystko o obecnej fali zachorowań – powiedział premier. – Wciskamy hamulec z całej siły. To jest konieczne, żeby obronić wydolność systemu opieki zdrowotnej – wtórował mu minister zdrowia Adam Niedzielski, który również odnosił się do tego wykresu. Jako że jest ekonomistą, zwraca uwagę na liczby, więc nieprzypadkowo tydzień później, odnosząc się do ponad 10 tys. nowych przypadków zakażeń, podkreślił, że to „oddziałuje na psychikę”.
Można odnieść wrażenie, że zdaniem premiera i ministra zdrowia główną przyczyną wzrostu nowych zakażeń i zgonów jest fakt, że dystans społeczny stał się fikcją. Niezależnie od tego, na ile taka narracja jest zgodna z prawdą, trzeba przyznać, że wydaje się ona korzystna z punktu widzenia rządu, bo zdejmuje z decydentów dużą część odpowiedzialności za to, czego doświadczamy od kilku tygodni.
Przyczyny bardziej złożone
– Przede wszystkim myślę, że gdyby na początku września nie otwarto szkół z dnia na dzień, liczba zakażeń byłaby niższa – mówi prof. Andrzej M. Fal, kierownik Kliniki Alergologii, Chorób Płuc i Chorób Wewnętrznych CSK MSWiA, a jednocześnie prezes Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Zdrowia Publicznego.
Dodaje, że trzeba było to robić sukcesywnie po audytach sanepidu. – Drugim powodem było, w wielkim skrócie, zjawisko polegające na tym, że po powrocie z wakacji z różnych stron świata przywozimy wiele patogenów, wymieniamy się nimi, a populacja to odchorowuje. Tak było też w tym roku – twierdzi prof. Andrzej M. Fal.
Powód trzeci skokowego wzrostu zakażeń, nakładający się na dwa poprzednie, to mniejszy strach przed COVID-19. – Polacy i inni mieszkańcy naszego kontynentu w czasie wakacji zapomnieli, że to choroba potencjalnie śmiertelna. Przestaliśmy się bać pandemii, zaczęliśmy mniej przejmować się utrzymywaniem dystansu, noszeniem maseczek czy dezynfekowaniem rąk – tłumaczy.
Wśród ekspertów jednak nie ma jednomyślności. Na pytanie, czy otwarcie szkół było błędem i przyczyniło się do dużej transmisji wirusa, prof. Andrzej Horban, konsultant krajowy w dziedzinie chorób zakaźnych, a od niedawna główny doradca premiera do spraw walki z epidemią koronawirusa, odpowiada przecząco.
Państwo a obywatele
Bez wątpienia setki tysięcy Polaków inaczej zachowywały się w ostatnich miesiącach niż w pierwszych tygodniach pandemii, ale nie należy zapominać, że duży ciężar odpowiedzialności za jej przebieg i skutki spoczywa na rządzie – kreatorze polityki zdrowotnej. Rola obywateli, czyli potencjalnych zakażonych SARS-CoV-2 i potencjalnych chorych z COVID-19, jest oczywiście niesłychanie duża, ale tylko do pewnego momentu.
W dużym stopniu to rząd jest odpowiedzialny za koordynację opieki zdrowotnej i takie zarządzanie systemem ochrony zdrowia, aby w czasie pandemii był wydolny i zabezpieczał nie tylko pacjentów zakaźnych, ale też osoby zmagające się z innymi chorobami. Od właściwej koordynacji w dużym stopniu zależy teraz sytuacja w całym kraju.
Pandemia pokazała, że szeroko rozumiane bezpieczeństwo zdrowotne jest mocno powiązane z wieloma obszarami gospodarki, a sprawnie działająca opieka zdrowotna ma silniejszy wpływ na codzienne życie setek tysięcy Polaków, niż mogłoby się niektórym wydawać. – Jeśli nowe obostrzenia nie zadziałają, możliwy jest nawet głęboki lockdown – powiedział szef rządu 23 października.
Dosłowne zamknięcie milionów obywateli w domach zapewne zmniejszyłoby ilość pracy medykom stojącym na pierwszym froncie walki z pandemią, ale z drugiej strony nawet najlepsi i najbardziej ofiarni lekarze, pielęgniarki czy ratownicy medyczni będą bezsilni, jeśli zacznie brakować pieniędzy na zakup leków, utrzymanie placówek, sprzętu czy wypłatę wynagrodzeń za ich codzienną pracę.
Walka z pandemią kosztuje coraz więcej, a głównym „sponsorem” systemu ochrony zdrowia są aktywni zawodowo obywatele. Trzeba umiejętnie ważyć finansowe i społeczne korzyści i koszty podejmowanych decyzji, aby nie doszło do zachwiania sytuacji gospodarczej kraju. W konsekwencji ucierpieć może także ochrona zdrowia, a ludzie wtedy będą tracić zdrowie i życie łatwiej niż teraz, choć niekoniecznie z powodu zakażenia koronawirusem.
Był lockdown, jest nokdaun
Tak czy inaczej, wraz z nadejściem jesieni pandemia ponownie stała się tematem numer jeden w debacie publicznej, a zdania, w jaki sposób Polska radzi sobie w tej sytuacji, są podzielone. – Nie wiem czy wygrywamy, czy przegrywamy z epidemią koronawirusa. Wiele elementów tzw. drugiej fali, wbrew pozorom, nie było do przewidzenia – podkreśla Krzysztof Madej, wiceprezes NRL.
Rozprzestrzenianie się wirusa jest nieprzewidywalne, choć wiele tęgich głów próbowało od kilku miesięcy przekonywać, że dzięki rozmaitym narzędziom statystycznym da się przewidzieć przyszły scenariusz. Te prognozy znów zawiodły.
Nowy minister zdrowia otrzymał spory kredyt społecznego zaufania, ale każda zapowiedź wdrożenia jakiegoś działania, a tym bardziej podjęta przez Adama Niedzielskiego decyzja, jest natychmiast recenzowana z wielu stron. Na razie znacznie więcej słów krytyki niż minister zbierają premier i cały rząd – za to, że niedostatecznie przygotowano kraj na spodziewany jesienny wzrost zachorowań na COVID-19.
– Dostaliśmy czas na przygotowania. Został on jednak zaprzepaszczony. W tej chwili trwa wielka improwizacja – mówi Paweł Grzesiowski, prezes Fundacji „Instytut Profilaktyki Zakażeń”, a od niedawna ekspert NRL ds. walki z COVID-19. Zdaniem Pawła Kaźmierczaka, dyrektora medycznego American Heart of Poland, w pierwszej rundzie walkę z koronawirusem wygraliśmy, ale w drugiej zaliczyliśmy nokdaun.
W bardziej stonowany sposób obecną sytuację ocenia Jacek Krajewski, prezes Federacji Związków Pracodawców Ochrony Zdrowia Porozumienie Zielonogórskie, choć również przyznaje, że mogliśmy się lepiej przygotować na jesień z SARS-CoV-2. – Jednak skala epidemii jest taka, że nawet dobrze przygotowani mielibyśmy problem ze sprostaniem tym wyzwaniom – podkreśla.
Dlaczego system kuleje?
Niezależnie od oceny różnych decyzji podejmowanych przez premiera, jak również obecnego i poprzedniego szefa resortu zdrowia, trzeba pamiętać o obiektywnych trudnościach, z jakimi przychodzi się mierzyć decydentom podczas pandemii. – System jest niesterowny – wskazuje Marek Balicki, który jako jedyny w III RP dwukrotnie stawał na czele Ministerstwa Zdrowia.
– Nie mamy silnego ośrodka władzy, który potrafiłby dokonywać dużych, strukturalnych przesunięć w obrębie bazy szpitalnej i podstawowej opieki specjalistycznej – dodaje dr Krzysztof Madej. Niesterowalny system kuleje w chwili próby, z którą mamy do czynienia od kilku miesięcy, a winę za to, że są w nim wieloletnie zaniedbania, głęboko zakorzenione absurdy, a nawet patologie, ponosi m.in. część osób bezlitośnie punktujących teraz nawet najdrobniejsze potknięcia rządu.
To, że ta krytyka jest nierzadko w pełni zasłużona, jest oczywiste, ale nie należy zapominać, że kiedy sami mieli wpływ na to, by zmieniać na lepsze oblicze ochrony zdrowia, nie zawsze wystarczało im wyobraźni, wiedzy, woli lub kompetencji. W czasie pandemii mogłoby być łatwiej i medykom, i pacjentom, gdyby kiedyś podjęto ważne, a czasami również odważne decyzje, zamiast chować głowę w piasek.
Oskarżenia i puste kieszenie
W czasie pandemii uwidaczniają się braki kadry medycznej, co ważne – nie tylko lekarzy. – Łóżka ani respiratory nie leczą. Możemy mieć ich setki, ale bez wysokowykwalifikowanego personelu nie zapewnimy opieki potrzebującym – podkreśla Marcin Pakulski, były prezes NFZ.
Te problemy widoczne są nie tylko w odniesieniu do pacjentów z COVID-19 wymagających hospitalizacji. Przez długie lata na marginesie zainteresowania wielu decydentów pozostawała podstawowa opieka zdrowotna, co od marca odbija się czkawką chyba każdemu, kto chce skorzystać z porady lekarza rodzinnego.
– Ponad 40 proc. lekarzy pracujących w POZ osiągnęło wiek emerytalny. Nad niektórymi placówkami wisi groźba rezygnacji tych osób z pracy, bo nie chcą narażać swojego zdrowia, niektórzy są schorowani, z przebytymi udarami, zawałami czy po chorobach onkologicznych – mówi Joanna Zabielska-Cieciuch, wiceprezes Podlaskiego Związku Lekarzy Pracodawców Porozumienie Zielonogórskie.
Lekarze rodzinni mają żal do osób twierdzących, że placówki POZ są zamknięte na cztery spusty lub ograniczają się do udzielania teleporad, bo „nic nie robią”, odsyłając pacjentów do szpitali, a wypowiedzi o takim przesłaniu padały m.in. ze strony niektórych medyków reprezentujących inne obszary systemu opieki zdrowotnej. Sytuacja robi się nerwowa.
Na dodatek narasta opór wobec rządowych nakazów i zakazów. Dzieje się tak m.in. dlatego, że przybywa osób tracących pracę i tych, którzy choć nie stracili źródła utrzymania, dostali mocno po kieszeni. Wśród osób poszkodowanych finansowo nie brakuje medyków i nie wszystkim zrekompensuje to wprowadzenie wyższych dodatków za zaangażowanie w walkę z koronawirusem z uchwalonej niedawno specustawie covidowej.
Nie tylko COVID-19 zabija
Coraz częściej pojawiają się opinie, że z powodu skoncentrowania się na zwalczaniu COVID-19 cierpią pacjenci z innymi dolegliwościami. – Zasobami trzeba zarządzać w sposób efektywny i racjonalny, a obecnie mamy dramat m.in. w onkologii czy kardiologii, bo systemy ochrony zdrowia w większości państw zostały w praktyce nakierowane na zwalczanie jednej choroby wirusowej – mówi Jerzy Gryglewicz, ekspert z Uczelni Łazarskiego.
Niemal za połowę wszystkich zgonów w Polsce odpowiadają choroby układu krążenia, a na drugim miejscu są schorzenia nowotworowe. Na raka umiera więcej osób niż z powodu COVID-19, co zapewne stanowi jedną z przyczyn, dla których w połowie października Centrala NFZ zaleciła ograniczenie do niezbędnego minimum lub czasowe zawieszenie udzielania świadczeń wykonywanych planowo, zaznaczając, że nie powinno to dotyczyć planowej diagnostyki i leczenia chorób nowotworowych.
Opublikowany we wrześniu raport pt. „Onkologia w czasach COVID-19” wskazuje na niekorzystny wpływ pandemii na każdy z etapów ścieżki pacjenta onkologicznego. Najbardziej dramatycznie wygląda sytuacja w obszarze profilaktyki, gdzie utrzymujące się przez dwa miesiące z rzędu spadki we frekwencji w badaniach przesiewowych sięgały 80-90 proc. (w skrajnym przypadku 99 proc.).
– Paraliżujący strach przed zakażeniem koronawirusem był silniejszy niż głos rozsądku. Zatrważająco wzrosła liczba zaawansowanych nowotworów, szczególnie przewodu pokarmowego i piersi – mówi prof. Jacek Jassem, kierownik Katedry i Kliniki Onkologii i Radioterapii GUMed. Pojawia się pytanie: czy to ofiary pandemii, czy raczej lockdownu? Póki co, resort zdrowia stanowczo deklaruje, że jednostki onkologiczne nie będą zobowiązane do zwalniania łóżek na rzecz pacjentów z COVID-19.
Mariusz Tomczak