19 marca 2024

Celemedycyna u bram. O celebrytyzacji medycyny

Znani celebryci pojawili się na otwarciu nowego oddziału szpitala w Warszawie. Nie ma w nim miejsca dla lekarzy i pielęgniarek, bo – zdaniem części ludzi z show-biznesu – są na pasku koncernów farmaceutycznych i sprzeniewierzają się prawdziwej medycynie – pisze Mariusz Tomczak.

Medycyna – tak, celemedycyna – nie. Foto: pixabay.com

Teraz „celebryci, którzy wykorzystują swoją popularność do szerzenia pseudonaukowych teorii, będą mogli przetestować je na własnej skórze”.

Nikt nikogo nie zaszczepi, nie wiadomo, czy znajdą się tam strzykawki, sami wyleczą złamanie otwarte czy zapalenie wyrostka robaczkowego. Na wszelki wypadek dyrekcja przygotowała 80 łóżek dla tych, którzy powrócą z oddziału dla celebrytów, „by pomóc im wrócić do zdrowia, gdy już zrozumieją”, że błądzili*.

W ostatnich latach jak grzyby po deszczu namnożyły się samozwańcze autorytety. Tych mniej znanych są tysiące, a ci najbardziej rozpoznawalni to m.in. celebryci, czyli – zgodnie z definicją Daniela Boorstina sprzed 60 lat – osoby znane z tego, że są znane, oraz influencerzy, czyli twórcy internetowi o znacznym rozgłosie, posiadający wielotysięczne grono odbiorców w takich serwisach jak Facebook, Youtube, Twitter czy Instagram.

Portale społecznościowe coraz skuteczniej wypierają telewizję jako miejsce „lansu”. Jak podają niektóre szacunki, aktywnie korzysta z nich już co drugi człowiek na świecie.

Kim jest celemedyk?

Część z celebrytów i influencerów wypowiada się prawie na każdy temat. Zabierają głos w sprawach istotnych dla odbiorców, a skoro dla ogromnej części społeczeństwa – jak wynika z licznych badań – zdrowie stanowi jedną z najważniejszych wartości, trudno się dziwić, że szeroko rozumiana medycyna stała się obiektem zainteresowania osób ze świata show-biznesu.

Podpowiadają, jak zachować dobrą kondycję fizyczną i psychiczną, co jest zdrowe, a co nie, co jeść, aby mieć fantastyczną sylwetkę, czego unikać w trosce o cerę, jak leczyć raka i w jaki sposób skutecznie walczyć z innymi, nie mniej poważnymi chorobami, nie wspominając już o mało znaczących dolegliwościach.

W ostatnich miesiącach udzielali rad, co robić, żeby nie zarazić się koronawirusem. Dzielili się także opiniami, czy przeciwko COVID-19 warto się zaszczepić, kiedy będzie to możliwe. Niektóre gwiazdy show-biznesu stają się, przynajmniej od czasu do czasu, celemedykami (chyba w taki sposób można by ich nazwać), a to, o czym wtedy mówią i piszą, to celemedycyna (choć oczywiście ich wypowiedzi mają niewiele wspólnego z prawdziwą medycyną).

Gwiazda wie lepiej

Jako że wśród celebrytów są m.in. aktorki, piosenkarze, modelki czy uczestnicy rozmaitych programów typu talent show, na pierwszy rzut oka wydaje się przekomiczne, że ktoś, kto zajmuje się głównie tańcem czy śpiewaniem albo jest znany tylko z brylowania na szklanym ekranie czy bycia twarzą znanych marek, z miną znawcy w dwie minuty objaśnia to, nad czym osoby analizujące przyczyny, przebieg i skutki jakiejś choroby spędziły połowę swojego życia, pisząc grube księgi.

Uśmiech szybko znika, kiedy zdamy sobie sprawę, że nie brakuje osób wierzących w teorie wygłaszane przez samozwańczych zdrowotnych pomagierów. Znane są przypadki pacjentów pozbawiających siebie szansy na skuteczną terapię, tracących zdrowie, a nawet życie, bo pozostawali pod wpływem opinii nie znajdujących potwierdzenia w żadnych badaniach naukowych, a czasami wręcz stojących z nimi w jaskrawej sprzeczności.

Celebrity-based medicine

Przed zalewem pseudomedycznych porad wielokrotnie ostrzegał samorząd lekarski, na alarm biją także organizacje pacjenckie. Te ostatnie kilka miesięcy temu zainicjowały akcję „Stop celebrytyzacji pseudonauki”.

Coraz częściej pojawiają się głosy, że z opiniami godzącymi w zdrowie publiczne powinny aktywnie walczyć władze (m.in. Ministerstwo Zdrowia wraz z jednostkami podległymi i nadzorowanymi przez szefa resortu), a ekspertom (np. lekarzom) nie wolno milczeć, gdy w przestrzeni publicznej pojawia się wypowiedź nieprawdziwa z medycznego punktu widzenia.

Przesłanie jest proste: celebrity-based medicine nie może zastąpić evidence-based medicine, a intuicja niektórych celebrytów nie powinna zastępować lekarskiej wiedzy i wypierać z debaty publicznej wyników badań naukowych, które dowiedziono ponad wszelką wątpliwość. Innymi słowy, medycyna – tak, celemedycyna – nie.

Celebrity-based medicine nie może zastąpić evidence-based medicine. Foto: pixabay.com

Mity i niedomówienia

Celebrytyzacja medycyny nie jest zjawiskiem nowym, ale wokół niego narosło wiele mitów i niedomówień. Uproszczenie nigdy nie odda w pełni istoty problemu, ale gdyby próbować wskazać jego przyczynę, można ją określić krótko: to duch czasów. To, jaki jest, widać po skutkach zakrojonej na coraz szerszą skalę demokratyzacji kolejnych obszarów życia zbiorowego.

Uwidacznia się on w zmianach społecznych (przeobrażanie się instytucji, norm, kultury, struktury społecznej itd.), rewolucji w komunikacji masowej (ściśle powiązanej z rozwojem nowych technologii i wszechobecnym wykorzystaniem internetu), ewolucji roli „czwartej władzy” czy zmianie sposobu spędzania wolnego czasu. Jeśli dla kogoś brzmi to ogólnikowo, niech porówna sposób, w jaki dzieci i młodzież spędzają wolny czas obecnie, a jak robili to ich rówieśnicy 20 lat temu. Dwie dekady, a tyle zmian.

Wielu z nich nie zna nazwiska żadnego lekarza, nawet jeśli czasami odwiedza pediatrę i stomatologa, ale z łatwością wymieni ksywy kilkunastu znanych jutuberów, których internetowe filmiki godzinami oglądało w ostatnim tygodniu, a choć – jak sądzę – nie wszyscy poprawnie wymienią nazwisko prezydenta i premiera, to bez problemu wskażą niejednego celebrytę, wykazując się zaskakującą znajomością szczegółów jego biografii. Czy kiedy dorosną, część z nich nie będzie bardziej podatna na celemedyczne podszepty?

Nie prawda, lecz racja

Duch czasów uwidacznia się również w debacie publicznej, gdzie dyskutuje się nie zawsze po to, aby poznać prawdę, lecz raczej z chęci przekonania innych do swoich racji. Choć w XXI w. nie brakuje osób z wykształceniem wyższym, można odnieść wrażenie, że powszechne jest nieodróżnianie faktów od opinii.

Towarzyszy temu przeświadczenie, że luki w wiedzy (np. medycznej) łatwo da się nadrobić z pomocą wyszukiwarki internetowej, znajdując potrzebną informację po parokrotnym kliknięciu myszką lub przesunięciu po ekranie smartfona. Lwia część internautów robi to bez weryfikacji źródła, nie biorąc pod uwagę tego, że za ułożenie stron w wyszukiwarce w określonej kolejności odpowiedzialny jest algorytm, który nie odróżnia treści wartościowych od plotek czy bredni.

Można powiedzieć, że w internecie trwa nieustanna wojna na wrażenia, a osoby zagubione w smogu informacyjnym często szukają wiedzy tam, gdzie jej po prostu nie ma. I nierzadko trafiają na wypowiedzi przedstawicieli celemedycyny wpływowych w przestrzeni publicznej.

Pochwała niewiedzy

Łatwy dostęp do wiedzy bardzo pomaga, ale jednocześnie mści się na społeczeństwie. Jeszcze do niedawna, chcąc zdobyć dodatkowe informacje o swojej chorobie, trzeba było odbyć wycieczkę do biblioteki, przeszukać katalog, zamówić książkę, odczekać swoje w kolejce i przekartkować rozdział po rozdziale, a czasami strona po stronie, a teraz wiele osób ulega iluzji zdobywania wiedzy, bo po wpisaniu w google frazy „jak wyleczyć alergię” w mig otrzymuje setki podpowiedzi.

To doskonałe podglebie do celebrytyzacji medycyny, bo człowiek – istota skłonna z natury do ułatwiania sobie życia i chodzenia na skróty – na ogół nie będzie szukał prac kogoś, kto kilkanaście lub kilkadziesiąt lat poświęcił na zdobycie wykształcenia i wiedzy w danej dziedzinie, ale jest nam kompletnie nieznany, skoro w przystępny i krótki sposób „to samo” zaserwuje ktoś, kogo lubimy i podziwiamy, komu ufamy. Celebrytom i influencerom przecież się ufa, nierzadko bardziej niż lekarzom.

Niestety czasy mamy takie, że w wielu dziedzinach można zaobserwować to samo, z czym mamy do czynienia w odniesieniu do medycyny, bo celebryci nie tylko nią się „zajmują”. Milczenie bywa złotem, ale niekoniecznie w show-biznesie. Ile osób bez prawniczego wykształcenia rości sobie prawo do wydawania opinii, co jest zgodne z konstytucją, a co nie, albo co jest zgodne z literą prawa, a co stanowi bezprawie?

Ilu jest speców od polityki bez politologicznego wykształcenia, którzy mylą kompetencje Sejmu i Senatu, urząd wojewody z marszałkiem województwa, a Radę Unii Europejskiej, Radę Europejską i Radę Europy traktują jak synonimy? Wśród celebrytów takich „prawników” i „politologów” jest nie mniej niż „doktorów”, a to, co wygadują i wypisują, nie zawsze stanowi wymianę opinii, lecz niejednokrotnie ociera się o dezinformację.

Kto jest autorytetem?

Z wielu stron słychać utyskiwanie, że brakuje autorytetów. To nieprawda. Nie brakuje ich. Problem tkwi w tym, że osoby tak utyskujące poszukują „autorytetów uniwersalnych”, wszystkowiedzących głów, których rad można by bezkrytycznie słuchać niemal w każdej dziedzinie. Co do zasady, chcąc się dowiedzieć czegoś na dany temat, należy wsłuchiwać się w głos znawcy, czyli – jak to określił jeden z najwybitniejszych polskich logików, o. prof. Józef M. Bocheński – autorytetu epistemicznego.

W zakresie medycyny lekarz jest autorytetem epistemicznym, tak jak mecenas znawcą prawa. Celebryta może być w niektórych kwestiach specem, ale w sprawach dotyczących zdrowia często bywa szkodliwym dyletantem. Nie da się być specjalistą od wszystkiego, a celebrytyzacja medycyny przybiera na sile, bo znaczna część społeczeństwa nie bierze tego pod uwagę.

Wydaje się, że za czasów Mikołaja Kopernika możliwe było opanowanie znacznych pokładów ówczesnej wiedzy z wielu dyscyplin. Kopernik był renesansowym polihistorem, ale w XXI w. jednoczesne zgłębianie na zaawansowanym poziomie – tak jak w jego przypadku – tajników medycyny (przez ponad 40 lat uprawiał praktykę lekarską), astronomii, matematyki, prawa, ekonomii czy strategii wojskowej, a do tego władanie kilkoma językami, wydaje się fikcją, oczywiście pomijając garstkę autentycznych geniuszy.

Celebrytyzacja medycyny nie jest zjawiskiem nowym. Foto: pixabay.com

Druga strona specjalizacji

Współczesny człowiek ma prawo czuć się zagubiony, bo od czasów, gdy Kopernik wstrzymał Słońce i ruszył Ziemię, wiedza o świecie niepomiernie wzrosła, czego naturalną konsekwencją jest jej specjalizacja. José Ortega y Gasset, jeden z klasyków myśli społecznej XX w., w książce „Bunt mas” trafnie zauważył, że warunkiem rozwoju nauki, jak i postępu w nauce, stała się specjalizacja, ale naukowcy – coraz bardziej ograniczając zakres swojej pracy – stopniowo tracą kontakt z innymi dziedzinami, przez co spada u nich umiejętność całościowej interpretacji otaczającej rzeczywistości.

„Specjalista ‘wie’ wszystko o swoim malutkim wycinku wszechświata, ale co do całej reszty jest absolutnym ignorantem” – pisał 90 lat temu Ortega y Gasset, nazywając ówczesnych naukowców „mądro-głupimi”.

Pogoń za lajkami

Na koniec włożę kij w mrowisko i, być może, sprowokuję do pewnej refleksji część osób związanych zawodowo z ochroną zdrowia, niezwykle aktywnych w różnych dyskusjach (m.in. w mediach społecznościowych), które czasami znacznie wykraczają w swoich komentarzach poza sprawy związane z medycyną, wchodząc na pole innych dyscyplin naukowych.

Wyrażanie „mocnych” opinii z pewnością przysparza popularności, co widać po liczbie lajków i followersów na Twitterze czy Facebooku, ale śmiem twierdzić, że nie zawsze to pomaga w budowaniu autorytetu zawodowego. Może, choć nie musi. Kiedy medyk zabiera głos np. w sprawach gospodarczych, szybko ujawniając, że nie ma o nich zielonego pojęcia, trudno się potem dziwić, że ekonomista w nieuprawniony sposób upraszcza kwestie medyczne.

Różnica między nimi a celebrytami posługującymi się pseudomedycznym bełkotem jest tylko jedna – wypowiedź lub internetowy wpis osoby znanej z tego, że jest znana, może przeczytać lub usłyszeć kilka milionów Polek i Polaków w ciągu doby.

Mariusz Tomczak

* To zmyślona informacja podana kilka tygodni temu przez ASZdziennik, czyli serwis internetowy o charakterze rozrywkowo-satyrycznym, publikujący teksty w formie zmyślonych newsów.