22 listopada 2024

Dr Krzysztof Madej: Nie coś za coś, tylko co ponad

Cherubini dmą w trąbki, chóry pieją, putta polatują w górnych partiach i zdaje mi się, że nawet płatki róż opadały przez chwilę spod górnej krawędzi obramowania naszej kompozycji.

Foto: Katarzyna Rainka

Mamy oto jubileusz 30-lecia działania odrodzonego, po 39 latach niebytu, samorządu lekarskiego i uroczystości z tego powodu cała seria przez Polskę, na wskroś. Więcej nawet, kończący się rok 2019 cały był rokiem jubileuszowego trzydziestolecia. To czczenie kolejnych, odmierzanych pięciolatkami rocznic trwania samorządu lekarskiego, wpisało się w jego istnienie tak mocno, że stało się niemalże elementem jego misji. Każda prawie kadencja ma swój jubileusz.

Nie było jubileuszu w pierwszej kadencji, trudno było bowiem czcić pięciolecie istnienia samorządu w trakcie czteroletniej kadencji. Nie było też jubileuszu w kadencji szóstej, bo rocznice jej nie objęły i rozjechały się na sąsiednie. Za to w obecnej kadencji, ósmej, mamy dwa jubileusze: w roku bieżącym odbyliśmy już bale z okazji 30-lecia, a w roku 2021 będziemy świętować 100-lecie powołania do życia izb lekarskich w takim mniej więcej kształcie, w jakim przywrócono je po reaktywacji w 1989 r. i w którym trwają do dziś. Standardem retorycznym przemówień jubileuszowych, które w czasie tych uroczystości są wygłaszane, jest pewna natrętnie powtarzana fraza.

Opiszmy przeszłość, udokumentujmy nasze w tym czasie dokonania, oceńmy czas przeżyty, przeanalizujmy, co nam się nie udało i co nie wyszło, znajdźmy przyczyny tych niepowodzeń, by na tej podstawie wymyśleć inne, lepsze formy działania. Bardziej skutecznego, ma się rozumieć.

Pierwsza część tej frazy realizowana jest zawsze z wielkim rozmachem. Ileż to ludzi przewinęło się przez nasze szeregi, jaki ich legion trwa wiernie przy izbach od samego początku i wcale się nie frustruje, ileż to odbyliśmy posiedzeń, ileż narad i zjazdów; ile wydaliśmy oświadczeń i apeli, ile uchwaliliśmy uchwał, ile zaopiniowaliśmy projektów aktów prawnych; ileż to zorganizowaliśmy protestów, marszów ulicznych, pikiet i tumultów; ileż to zawarliśmy porozumień, paktów i taktycznych przyjaźni; ileż to zawarliśmy sojuszy; ile przeprowadziliśmy nadzwyczaj przewrotnych i skomplikowanych gier politycznych i układów; ileż powołaliśmy komisji i komitetów; ile zorganizowaliśmy akcji medialnych; ile imprez dla najmłodszych, średnich i najstarszych; ile wybudowaliśmy biur; ile było wernisaży; ile spotkań literackich; ile środków przepłynęło przez nasze struktury?

Na jednej z imprez jubileuszowych organizatorzy tak się rozpędzili w swoim sprawozdawczym entuzjazmie, że przedstawiając listy dokonań, pokazali w podobnym kontekście imponująco bogatą listę zmarłych działaczy, tak jakby to też było zasługą samorządu. Kto wie? Patrząc na siwe głowy zebranych na zjazdach i biorąc pod uwagę średnią ich wieku, ten typ zasług rzeczywiście może mieć tendencję wzrostową i być rozwojowym „dorobkiem” samorządu. Ale cóż! Taka jest natura każdej organizacji życia zbiorowego, a szczególnie jej gremiów kierowniczych, że sprawozdają nieustanny wzrost i rozwój oraz odnoszą pasmo sukcesów. Klasycznym tego przykładem jest każdy kolejny rząd, który zawsze jest o niebo lepszy od poprzedniego i naprawia to, co poprzednie do cna popsuły. Nic dziwnego. Każda z tych organizacji powoływana jest po to, aby odnosić sukcesy i aby jej członkom było coraz lepiej, więc sukcesy muszą być raportowane.

Gdy zaś weźmiemy pod lupę drugi człon oratorskiego schematu naszych „trybunów ludowych”, tj. analizę niespełnień, niedokonań i porażek, to sprawa wygląda blado. Czyli coś, co jest nieustannie deklarowane, nie jest wykonywane z powodu przytoczonych powyżej prawidłowości socjopsychologicznych.

Lekko mi właśnie w tej chwili przebiegają ciarki po grzbiecie, bo czuję, że ryzykownie zbliżam się do pewnej granicy, którą niektórzy zechcą nazwać – wyrażę to w sposób najbardziej ukryty w trudnej terminologii – defetyzmem. Mam jednak na myśli nie malkontenctwo i krytykanctwo, lecz to, co w teoriach zarządzania i sterowania nazywa się informacją zwrotną. A więc precyzyjnie określony i zweryfikowany cel istnienia organizacji i jej działania (a nie tylko czysta idea unosząca się gdzieś w przestrzeni duchowej) i mozolna praca nad wymyślaniem dróg dojścia do tego celu. A idee wysokie? Nic im nie umniejsza, nawet nieskuteczność w ich osiąganiu, one zawsze bronią się same.

Niedawno rozmawiałem z pewnym prezesem jednego z kilkudziesięciu lekarskich towarzystw naukowych, który w pewnym momencie zadał mi dramatyczne pytanie, po co istnieje towarzystwo, którym on kieruje? Próbowałem mu pomóc w jego frustracji, przytaczając teorię, że stowarzyszenia powoływane są po to, aby zbiorowym wysiłkiem jego członkowie osiągali cele, które nie są osiągalne wysiłkiem jednostkowym. Znaleźliśmy tylko jeden taki cel. Bycie prezesem towarzystwa i posiadanie swojego prezesa w towarzystwie wymaga woli członków towarzystwa, aby być członkami tegoż towarzystwa. O woli bycia prezesem nie warto było w tej sytuacji rozmawiać. O jakże szkoda mi się go wówczas zrobiło.

Marzy mi się taka dyskusja, co i jak nasz samorząd powinien robić ponad to, co cały czas robi? A więc nie coś za coś, tylko co ponad? Choć było to już niedawno przytaczane, przypomnę natrętnie – jak to się dziś modnie mówi – mit założycielski samorządu lekarskiego.

Integracja środowiska lekarskiego, odbudowanie wysokiego statusu społecznego lekarskiego stanu, współautorstwo i współudział w zbudowaniu (w końcu i do cholery) jakiegoś spójnego, w miarę przyjaznego społecznie systemu ochrony zdrowia. Takiego, który chroniłby każdego z nas z osobna i w skali społecznej przed nieustannym lękiem, przed nieuzyskaniem adekwatnej pomocy medycznej w godzinie kryzysu zdrowotnego. I skutkami tego lęku. O czym mówią poszczególne części tego mitu? Ja mam często „pomieszanie zmysłów” w tej materii. A co sądzą na ten temat Szanowni Państwo, czyli nasi Drodzy Czytelnicy? Środowiskowa, częściowo publiczna, częściowo wewnętrzna i podskórna debata na te tematy stale powinna być przez nas „rozkręcana”. Dla przykładu, co to znaczy integracja środowiska lekarskiego?

Mówi się, w tymże naszym środowisku ostatnio coraz częściej, że powodem licznych i nasilających się kłopotów z funkcjonowaniem systemu ochrony zdrowia jest postępujące i groźne już rozwarstwienie tegoż środowiska. Czy ten sąd jest prawdziwy? Co on tak naprawdę znaczy? Na czym miałaby polegać ta mityczna integracja? Jakimi miarami i narzędziami mierzyć tą dezintegrację i integrację? To zadanie zapisane jest w ustawie, wszyscy niby wiedzą, o co chodzi, ale co robić dalej i konkretnie, już nie bardzo. Pozostałe części mitu założycielskiego zostawię na później. Kiedyś jeden z moich niegdysiejszych guru powiedział mi, że najbardziej wierzy tym politykom, którzy prawidłowo nazywają problemy społeczne i oświadczają publicznie, że nie wiedzą, jak je rozwiązać (niezwykle rzadko się tacy zdarzają). Tylko tacy dają rękojmię, że wymyślą coś mądrego. Najgorsi są tacy, co znają odpowiedź na każde pytanie i to już od dawna, bo tacy, mimo tej pozornej kompetencji, nie zmieniają rzeczywistości. Ja, aby wypełnić to kryterium wiarygodności, przedstawiam się Państwu jako ten, który nie wie, co robić dalej, ale chętnie zacząłbym od sporządzenia listy tego, co się nam nie udało.

Krzysztof Madej, wiceprezes NRL