3 grudnia 2024

Prof. Franciszek Kokot: Nie czuję się geniuszem

„Każdy, kto ten zawód wybiera, musi mieć świadomość, że do końca życia trzeba codziennie się uczyć. Inaczej będzie złym lekarzem, miernym naukowcem”. Z prof. dr. hab. n. med. Franciszkiem Kokotem rozmawia Piotr Biernat.

Prof. Franciszek Kokot. Foto: arch. prywatne

Czy po 60 latach pracy, w wieku 91 lat, wreszcie udało się panu profesorowi zwolnić tempo? To o panu całe pokolenia lekarzy mówiły: tytan pracy i geniusz medycyny.

Ależ skąd. Niech pan zobaczy, tam na oknie pełno jest pism medycznych i prac do przejrzenia. Współpracuję m.in. z „Medycyną Praktyczną”, gdzie redaguję rubrykę „postępy w nefrologii”.

Ja, w odróżnieniu od ludzi uważających pracę za nieszczęście, traktuję ją jako czynnik życiodajny. Trzy lata temu miałem dwa wypadki i teraz muszę poruszać się na wózku, ale dzięki Bogu zaczynam psuć się od dołu, a nie od góry. Gdyby nie tamte wydarzenia, czułbym się jak nowonarodzony. Nie wyobrażam sobie, że można się rano obudzić i nie pracować.

Żeby zdążyć opublikować ponad tysiąc prac naukowych i zdobyć Himalaje medycyny, trzeba całe swoje życie tylko temu poświęcić. Warto było?

Zawsze jest coś za coś. Ja w każdym razie niczego nie żałuję. Moje wybory były uzgodnione z żoną. Ustaliliśmy, że ona, też lekarz, poświęci się wychowaniu czwórki dzieci, a ja medycynie i nauce. Długo nie wiedziałem, czy będę teoretykiem czy praktykiem.

Ale zawsze miałem szczęście do ludzi, którzy jakimś cudem kierowali mną we właściwym kierunku. Tego nie da się wytłumaczyć, ale w moim życiu wiele razy czułem, że ktoś mną kieruje i mnie prowadzi. Jakiś palec Boży? Czy co?

Zaczęło się jeszcze, gdy był pan dzieckiem.

Urodziłem się w strasznej biedzie. Wszyscy ciężko pracowali. Moi rodzice – Franciszek i Franciszka – pobrali się około 1920 r. Miałem trzech braci. Ojciec był murarzem w Królewskiej Hucie, czyli dzisiejszym Chorzowie. Zarabiał tylko 80 marek. Mieszkaliśmy w Oleśnie, które wtedy należało do Niemiec.

Pamiętam, że do szkoły chodziliśmy na bosaka, a do kościoła na zmianę w jednej parze butów. Miałem chyba 10 lat, gdy pasłem krowy razem z Cyganką z Ukrainy o imieniu Tatiana. I ona pewnego dnia mówi: Franek, ja ci powróżę. Jak rozłożyła karty i zobaczyła, że na górze są sami królowie, to się za głowę złapała i pobiegła do mojej mamy powiedzieć, że według kart będę wielkim człowiekiem, kimś znaczącym.

Prof. Franciszek Kokot. Foto: arch. prywatne

Może wtedy w głowie mamy coś się przełamało, bo już drugi rok nachodził ją nauczyciel języka niemieckiego, żeby posłać mnie do gimnazjum, choć nie było za co. Potem byli kolejni, którzy życzliwie podawali mi rękę. A kiedy na studiach nie miałem ani grosza, żeby pojechać na święta do domu i bliski byłem rezygnacji, to w Wielki Piątek do pustego akademika przyszła nagle teściowa mojego brata z Bytomia i zaopiekowała się mną. To był dla mnie znak, żeby nie rezygnować z medycyny.

Potem już jakoś poszło. Najpierw zostałem laborantem na pół etatu oraz tłumaczyłem podręcznik z jęz. niemieckiego dla polskich medyków, i tak pracując, kończyłem studia. Już nie musiałem martwić się o jedzenie i pieniądze, ale do końca życia pamiętać będę, co znaczy bieda. To doświadczenie zresztą wiele razy przydało mi się w zawodzie lekarza, chyba lepiej potrafiłem rozumieć biednych ludzi.

Wtedy spotkał pan swojego mistrza, profesora Kornela Gibińskiego?

Też trafiłem na niego przypadkowo, chociaż wiedziałem o nim, że jest gwiazdą interny. Zakładał wówczas swoją klinikę w Bytomiu i nie był zachwycony moją osobą jako asystenta.

Z powodu niemieckiego pochodzenia?

Nie, broń Boże. Ani razu mi tego nie wypomniał, choć dla wielu innych wystarczyła wtedy moja wymowa, mój akcent, żeby mnie tępić. Prof. Gibiński, który przeżył obóz koncentracyjny w Gross-Rosen, strasznie tam cierpiał i omal nie zginął. Miał faktyczny powód, żeby nie lubić Niemców. Ale on do nikogo nigdy nie żywił nienawiści. Wtedy jednak myślał, że mnie partia przysłała, żebym patrzył mu na ręce. Szybko te lody przełamaliśmy, bo nigdy nie należałem do żadnej politycznej organizacji i niczego od nich nie dostawałem i nie chciałem.

Błyskawicznie zorientowałem się, że on widzi medycynę z perspektywy Giewontu, podczas gdy inni profesorowie zostali daleko w tyle. To się czuje od razu w rozmowie, w doborze słów, w postępowaniu. To był dla mnie prawdziwy mistrz i przewodnik. Nie tylko zawodowy, ale i życiowy. Kiedyś powiedział mi, że nie obchodzi go, ile pracujemy i za co, ale u niego w klinice zawsze najważniejszy będzie chory, który nigdy nie może być niezadbany. Zapamiętałem to zdanie na całe życie.

Pewnie dlatego o pańskich surowych wymaganiach wobec współpracowników krążyły legendy. Wielu nie mogło nadążyć i rezygnowało. Zostawali najtrwalsi, którzy, jak pan, potrafili wszystko rzucić i poświęcić się pracy. Mistrz musi być tak wymagający?

Ja każdemu lekarzowi, który ze mną współpracował, układałem harmonogram rozwoju zawodowego i naukowego. W trzy lata musiał zrobić specjalizację I i II stopnia, po sześciu latach doktorat. Niektórym dodawałem jeszcze rok czy dwa. Ale faktycznie nie wszystkim to odpowiadało. Miałem pod opieką lekarkę, która obiecywała, że nie będzie miała więcej dzieci, a jeszcze trzy razy rodziła i przepraszała.

Niepotrzebnie, bo mówiłem jej, że jej pierwszym powołaniem jest być kierownikiem życia rodzinnego i temu powinna się poświęcić, a potem wszystko inne. Jeśli uda się to połączyć, wspaniale, ale bardzo wielu się to nie udawało. Inny mój adiunkt mówił mi, że musi ode mnie odejść, bo każdego dnia czuł, że nie nadąża za mną. Twierdził, że wciąż czuje, że za mało wie. Odszedł i został potem kierownikiem oddziału w Chorzowie. Nawet teraz się przyjaźnimy.

Musiał pan być taki wymagający?

Nie ma innej rady. Jeśli w medycynie chce się cokolwiek zrobić, trzeba się jej poświęcić całościowo, a nie tylko cząstkowo. Ja od moich współpracowników nigdy nie wymagałem więcej niż od siebie. Trzeba dawać innym przykład własną osobą. Tego nauczyłem się od prof. Gibińskiego, i to stało się moją dewizą. Mistrz czy przewodnik w naszym zawodzie musi być przykładem. Wszystkiego: dociekliwości, sumienności, dokładności, ciekawości, punktualności, obowiązkowości itp.

Ciągła nauka to nasza powinność, bo inaczej można szkodzić pacjentowi. Nikt nie chciałby spotkać niedouczonego lekarza. Choć nie sposób dziś opanować całej medycyny, to dość wcześnie lekarz musi wiedzieć, kim chce być, jaką specjalizację wybrać, w co inwestować swój czas i wiedzę. Każdy, kto ten zawód wybiera, musi mieć świadomość, że do końca życia trzeba codziennie się uczyć. Inaczej będzie złym lekarzem, miernym naukowcem.

Prof. Franciszek Kokot. Foto: RIG

Podobno od wczesnych lat też wiele wymagał pan od swoich synów. Nie żałuje pan tej surowości w wychowaniu?

Zawsze robiłem to, co uważałem za słuszne, i najlepiej, jak się dało. Nikt z synów nie chciał tak harować jak ja, więc zostali lekarzami praktykami. I dobrze. Uważam że można być świetnym i szczęśliwym lekarzem bez habilitacji i bez tytułów profesorskich. Dlatego nie namawiałem ich na taką karierę, jaką ja przeszedłem, na uprawianie nauki, tylko dobrej, rzetelnej medycyny. Nawet nie pomagałem im w doktoryzowaniu się, bo chciałem, żeby to był ich wybór i ich praca.

Dla kogo powiesił pan w swoim gabinecie słynny napis, aby uczyć się godnie znosić sukcesy swoich adwersarzy. Dla uczniów czy mistrzów?

Przede wszystkim dla uczniów. Zespół kliniczny to grono ludzi o różnych zdolnościach i stopniu wiedzy. Zawsze będzie między nimi konkurencja. Dzięki temu jest postęp i rozwój. Miałem szczęście, że spotkałem na swej drodze życzliwych, mądrych oraz niezazdrosnych ludzi. Nie każdego na to stać. Niektórym brakuje w organizmie enzymów, żeby zazdrość rozłożyć. Nie przejmowałem się tym. Człowiek, który nie ma wrogów, nie jest nic wart.

Pomimo wielu propozycji zrobienia kariery na Zachodzie, zawsze wracał pan do kraju.  Może gdyby wybrał pan te oferty, nie musielibyśmy dziś rozmawiać w dość skromnie urządzonym pokoju w domu opieki w Chorzowie?

A czy ja głodny i goły jestem? Po co mi więcej? W 1958 r. byłem pierwszym stypendystą z Polski na Uniwersytecie w Genewie. Kiedy stypendium się kończyło, zaproszono mnie na rozmowę do Urzędu Kontroli Ludności. Tam pewien Szwajcar najpierw pokazał mi różne wydawnictwa, prezentujące Szwajcarię jako kraj dobrobytu. A potem namawiał trzy godziny i mówił: „Dokąd pan wraca? Do piekła?”.

Odpowiedziałem: „Proszę pana, mam troje dzieci, żonę na studiach. Jeżeli nie wrócę, wyrzucą ją. Kto wtedy wyżywi moje dzieci?”. Obiecywał, że przez Czerwony Krzyż ściągną ich do Szwajcarii. Ale za ile lat? Pięć? Dziesięć? Wróciłem. Byłem młody, ale już po specjalizacji, z doktoratem. Tu miałem dla kogo żyć. A świat i tak cały zobaczyłem. Na ponad 20 amerykańskich uczelniach byłem w roli visiting professor. Docenili mnie. Z naszych prac nad immersją wodną korzystała nawet NASA – badaliśmy, jak zmienia się funkcja serca, nerek, płuc w przestrzeni kosmicznej.

Po latach zaprzyjaźniony profesor ze Szwajcarii przyjechał do mnie, do Polski. Obejrzał klinikę, a kiedy zaprosiłem go na kolację do domu, powiedział: Franek, dobrze wtedy zrobiłeś, że wróciłeś. Ja mam cztery mercedesy, cztery domy, jeżdżę co tydzień na konsultację do Egiptu, a ty masz rodzinę, swoich wychowanków. Ja tylko haruję od rana do wieczora i nie mam satysfakcji z tych moich pieniędzy.

Przez pańskie lekarskie ręce przeszło ok 200 tys. chorych. Wychował pan 77 doktorów i 30 habilitantów, wielu profesorów. Pamiętają o panu? Zaglądają tu? Wzrusza się pan, jak o nich mówimy…

Tak, bo wielu przychodzi tu po prostu powiedzieć jedno słowo – dziękuję.

A gdy wręczają panu kolejne nagrody, nazywają mistrzem i geniuszem medycyny, czy czuje się pan szczęśliwy?

Nie czuję się geniuszem. Jestem normalnym pracownikiem nauki, którego obowiązkiem jest posiadać wiedzę odzwierciedlającą aktualny stan wiedzy w medycynie. To jest dla mnie ważne. Muszę wciąż wiedzieć, gdzie jesteśmy, a moi uczniowie mogą za mną nadążać, jak pan widzi, nawet teraz. A szczęśliwy jestem, gdy mogę dać innym szczęście, wiedzę, zdrowie, czasem tylko dobre słowo albo wskazać kierunek rozwoju adeptom nauki w medycynie. Wtedy czuję się wciąż potrzebny.


Prof. dr hab. n. med. Franciszek Kokot, wybitny lekarz, specjalista chorób wewnętrznych, endokrynologii, nefrologii i hipertensjologii, dr h. c. 10 uczelni medycznych. Uważany na świecie za jednego z ojców współczesnej nefrologii. Jest jednym z najwybitniejszych lekarzy w historii polskiej medycyny. Autor i współautor ponad tysiąca publikacji naukowych oraz podręczników polskich i amerykańskich.