24 listopada 2024

Frustracja. Szpitale tymczasowe, dodatki covidowe, szczepienia

Wśród lekarzy narasta rozgoryczenie. Padają pytania, dlaczego szpitale tymczasowe tak długo świeciły pustkami, co jest powodem, że nie każdy dostaje dodatek covidowy i brakuje pieniędzy na podwyżki wynagrodzeń. Do tego wielu medyków nadal nie może się zaszczepić – pisze Mariusz Tomczak.

18 marca, wizyta premiera w szpitalu tymczasowym w Krakowie. Foto: Krystian Maj/KPRM

Minister zdrowia Adam Niedzielski: – Szpitale tymczasowe są naszą ostatnią linią obrony, którą będziemy wykorzystywali w razie pojawienia się trzeciej fali zachorowań.

Szef KPRM Michał Dworczyk: – One nie są po to, żeby zastąpić szpitale stacjonarne, ale żeby ratować system służby zdrowia na wypadek przeciążenia.

Te dwie wypowiedzi wskazują powody, którymi zapewne kierował się premier Mateusz Morawiecki, gdy pod koniec października przesądził o powstaniu placówek tymczasowych. Po tym, gdy na początku marca br. w związku ze wzrostem liczby zakażeń i obłożeniem łóżek covidowych, Rządowy Zespół Zarządzania Kryzysowego podjął decyzję o uruchomieniu szpitali tymczasowych w 9 województwach, na nowo rozgorzał spór o przyczynach ich powstania i utrzymywania w ograniczonej gotowości przez kilka miesięcy.

19 szpitali za 0,5 mld zł

We współpracy ze szpitalami patronackimi, którymi były m.in. placówki uniwersyteckie, wojewódzkie i resortowe, utworzono 35 szpitali tymczasowych. Za ich powstanie odpowiadali przede wszystkim wojewodowie i spółki Skarbu Państwa działające w zupełnie innych branżach niż ochrona zdrowia (m.in. PKN Orlen, KGHM, PKO Bank Polski, Totalizator Sportowy, Węglokoks). Ponadto dwie stworzyło MON, a ta najbardziej „medialna”, Szpital Narodowy, podlega MSWiA.

W dyskusji o szpitalach rezerwowych nie brakuje pochopnych ocen zarówno ze strony osób, które bronią idei ich powstania, nie dopuszczając choćby cienia krytyki, jak i tych, którzy nie pozostawiają na nich suchej nitki. Zapewne sporo nieścisłości nie wynika ze złej woli, lecz z pobieżnej lektury licznych dokumentów, które krążą w internecie (ujawniają je dziennikarze i opozycyjni parlamentarzyści) i niedocierania do danych źródłowych.

Prawdą jest, że władze nie garną się do podania czarno na białym łącznych kosztów związanych z powstaniem i dotychczasowym funkcjonowaniem szpitali tymczasowych. Jeszcze w grudniu okazało się, że na budowę 19 z nich, utworzonych przez wojewodów, przeznaczono 518,1 mln zł.

Wrocław vs Ciechocinek

Wydatki związane z powstaniem placówek tymczasowych były zróżnicowane i zależały m.in. od stopnia skomplikowania prac adaptacyjnych i liczby łóżek. 75,6 mln zł kosztowało stworzenie szpitala w hali przy centrum konferencyjnym hotelu „Terminal” we Wrocławiu, 55,5 mln zł pochłonęła budowa analogicznej placówki w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach, a niecałe 3 mln zł jego mniejszego odpowiednika w Wojskowym Szpitalu Uzdrowiskowo-Rehabilitacyjnym SPZOZ w Ciechocinku (podane sumy obejmują koszty związane z przywróceniem obiektów do pierwotnej funkcji).

Prawdą jest również to, że tajemnicą owiane są koszty budowy placówek przez spółki Skarbu Państwa, a przez długi czas nie można było się dowiedzieć, ile wydano na utworzenie Szpitala Narodowego. Zgodnie z oświadczeniem spółki PL.2012+, zarządzającej PGE Narodowym, adaptacja pomieszczeń kosztowała 18 mln zł, a „znaczącą część tej kwoty” przeznaczono na sprzęt medyczny, który „docelowo zostanie przekazany do użytkowania innym jednostkom medycznym”.

– Ostateczne decyzje w tym zakresie nie zostały jeszcze podjęte – poinformował rzecznik ministra zdrowia Wojciech Andrusiewicz, którego zapytałem o to, co się stanie z wyposażeniem zakupionym dla szpitali tymczasowych po pandemii.

Prawda o Szpitalu Narodowym

W debacie publicznej wciąż pojawia się kwota 21,5 mln zł jako miesięczny koszt funkcjonowania Szpitala Narodowego, mimo że jak dotąd była ona wielokrotnie niższa. Nie wzięła się jednak z sufitu – na tyle AOTMiT oszacowała ryczałt w przypadku działania 500 łóżek oddziałowych i intensywnej terapii wraz z wydatkami na działanie punktu przyjęć i centrum koordynacji.

Dotychczas placówka nie była wykorzystywana w takim stopniu. Nie brakowało dni, gdy w Szpitalu Narodowym przebywało mniej niż 30 pacjentów w ciągu doby. Od inauguracji jego działalności, tj. początku listopada, do 26 lutego łącznie hospitalizowano tam niemal 700 osób, a dwa tygodnie później ta liczba przekroczyła 1 tys. pacjentów.

Z podobnym obłożeniem szpitali tymczasowych mieliśmy do czynienia w innych regionach. W Trójmieście powstały dwie takie placówki, w Gdańsku i Sopocie, z czego pierwsza pozostawała w gotowości od początku lutego, a pacjenci z COVID-19 trafili do niej dopiero w marcu, zaś druga przez prawie dwa miesiące funkcjonowania pomogła niespełna 60 chorym. Na stworzenie obu wydano kilkadziesiąt milionów złotych, bo – jak wyjaśniały władze od jesieni – stanowiły bufor na trzecią falę pandemii.

Drogo jak we Wrocławiu

Najdroższy szpital tymczasowy zlokalizowany we Wrocławiu mógł przyjąć pierwszych pacjentów w grudniu, ale wojewoda wydał decyzję o jego uruchomieniu dopiero w marcu. Początkowo opiekę nad chorymi ma sprawować personel oddelegowany ze szpitala klinicznego. – Jeśli ktoś jeszcze chciałby nawiązać z nami współpracę, prosimy o kontakt, bo nikt niestety nie wie, jaką skalę osiągnie epidemia w najbliższych tygodniach – mówi dr Piotr Pobrotyn, dyrektor USK we Wrocławiu.

W rekrutację kadr medycznych do placówek tymczasowych zaangażowane są urzędy wojewódzkie, a wojewodowie proszą o wsparcie m.in. prezesów ORL i dyrektorów szpitali. Do połowy marca za pośrednictwem strony internetowej www.szpitaltymczasowy.waw.pl stworzonej w celu ułatwienia rekrutacji do placówek w Warszawie, Ostrołęce, Radomiu, Siedlcach i Płocku, wpłynęło ok. 800 zgłoszeń do pracy.

Pandemia w Polsce. Infografika: Gazeta Lekarska

Niewystarczająca ilość kadr medycznych stanowi największą bolączkę w dobie pandemii i, jak zwraca uwagę dr Andrzej Sośnierz, były prezes NFZ, tworzenie placówek rezerwowych w halach pogłębia to zjawisko, gdyż wiąże się z „wyrywaniem” załogi ze szpitali tradycyjnych. To negatywnie odbija się na pacjentach niecovidowych. – Trzeba było wykorzystać bazę szpitalną i budować pawilony modułowe przy istniejących placówkach – podkreśla.

Tu kolejki, tam hula wiatr

Nie wszyscy potępiają w czambuł placówki tymczasowe. Wydaje się, że znacznie częściej od idei ich tworzenia krytykuje się okoliczności towarzyszące ich powstawaniu i funkcjonowaniu, choć i tu pojawiają się apele o umiar.

– Jeszcze przyjdzie czas na analizę, czy lepszą formą walki z COVID-19 okazały się szpitale jednoimienne, działające w pierwszej fazie pandemii, czy też lepiej sprawdził się I, II i III poziom zabezpieczenia, który wprowadzono później, albo jaką rolę powinny pełnić szpitale tymczasowe i kiedy należało je uruchomić – mówi prof. Maciej Banach, dyrektor ICZMP w Łodzi.

Tajemnicą poliszynela pozostaje to, że choć utrzymywanie placówek tymczasowych generowało koszty (sporo stanowiły wynagrodzenia zatrudnionego tam personelu medycznego), to tkwiącego w nich potencjału nie wykorzystywano, mimo że od wielu miesięcy część oddziałów szpitalnych przemianowano na covidowe ze szkodą dla pacjentów z innymi schorzeniami.

Pod wieloma lecznicami w kolejce ustawiały się karetki z zakażonymi osobami, nierzadko w poważnym stanie i nie zawsze z powodu złej koordynacji ruchu pacjentów, a w szpitalach tymczasowych hulał wiatr. Służby wojewodów analizują czas oczekiwania ZRM, które przekazują pacjentów do SOR lub izby przyjęć.

„Na bieżąco w trybie pilnym wyjaśniane są sytuacje, w których przekazanie pacjenta było wydłużone. Od 1 do 14 marca odnotowano 6609 interwencji na terenie m.st. Warszawa” – informuje Mazowiecki Urząd Wojewódzki.

Dodatki covidowe dla wybranych

W dość powszechnej opinii środowiska lekarskiego rząd przeznaczył pokaźne środki na szpitale tymczasowe (dziennik „Rzeczpospolita” szacuje, że utworzenie wszystkich placówek pochłonęło 0,8-1 mld zł), ale oszczędza na nich samych. Jesienią pojawiły się nadzieje, że dodatek covidowy może przysługiwać wszystkim medykom, którzy w swojej pracy stykają się z wirusem SARS-CoV-2, ale choć takie przepisy uchwalił Sejm, to duża część lekarzy o dodatkowej gratyfikacji może tylko pomarzyć.

W miejsce regulacji omyłkowo przyjętej przez większość sejmową uchwalono zupełnie nowe, zawężając grono osób uprawnionych do dodatku covidowego. NFZ podaje, że w okresie od 1 listopada do 29 stycznia dodatkowe wynagrodzenie otrzymało prawie 109,3 tys. pracowników medycznych z 638 placówek w całej Polsce, w tym blisko 26 tys. lekarzy i lekarzy dentystów.

Od wielu tygodni trwają spory o interpretację zasad wypłacania dodatkowego wynagrodzenia wypłacanego w związku ze zwalczaniem COVID-19. Za pracę w zbliżonych, by nie powiedzieć takich samych okolicznościach, jedni lekarze je dostają, a inni nie. Dla wielu, zmęczonych fizycznie i psychicznie trwającą od roku pandemią i temu, co jej towarzyszy, stanowi to dodatkowy powód do frustracji.

Gorący kartofel

Trwa przerzucanie gorącego kartofla: minister zdrowia wydał polecenie prezesowi NFZ, Fundusz wypłaca środki, zapewniając o gotowości do wyjaśniania wszelkich wątpliwości, NIL i OZZL wysyłają do resortu zdrowia pisma z prośbą o interpretację przepisów, wskazując przykłady wzięte ze szpitalnej rzeczywistości i alarmując o odmowach, na które napotyka część lekarzy, a pod adresem dyrektorów szpitali padają oskarżenia, że odmawiają potrząsania sakiewką lub wstrzymują przelewy, chcąc chwilowo załatać dziury w budżecie.

W świat idzie informacja o wypłacaniu dodatkowego wynagrodzenia dla personelu medycznego (do 12 marca NFZ przekazał szpitalom na ten cel 2,6 mld zł), ale wielu lekarzy w dalszym ciągu nie wie, czy za narażanie zdrowia i życia w bezpośrednim kontakcie z pacjentami z podejrzeniem lub zakażeniem SARS-CoV-2 należą im się ponoć obiecane pieniądze.

Kością niezgody jest m.in. charakter tego kontaktu, bo jeśli dyrektor placówki medycznej uzna go za „incydentalny”, na lekarza czeka figa z makiem. Dochodzi do tego, że przełożeni żądają „raportów” wyliczających co do minuty czas kontaktu z potencjalnie lub faktycznie zakażonym pacjentem. Na biurka niektórych szefów szpitali trafiły przedsądowe wezwania do wypłaty zaległych świadczeń, a część lekarzy jest zdeterminowana do złożenia pozwu do sądu, jeśli ich żądania zostaną odrzucone.

Z powodu rosnącej presji jedni dyrektorzy się uginają, inni nie. – Kierownicy placówek czasami zachęcają młodych lekarzy do składania pozwów do sądu – mówi dr Michał Bulsa, przewodniczący Komisji ds. Młodych Lekarzy NRL.

19 zł podwyżki

Zamieszanie wokół dodatków covidowych to nie jedyny powód rozgoryczenia w środowisku lekarskim o podłożu finansowym. Kolejny wypłynął kilka tygodni temu, gdy w czasie spotkania Zespołu trójstronnego ds. ochrony zdrowia (w jego składzie są przedstawiciele rządu, pracowników i pracodawców) minister Adam Niedzielski przedstawił propozycje minimalnych, gwarantowanych ustawowo płac zasadniczych pracowników medycznych.

Minister zdrowia Adam Niedzielski. Foto: Adam Guz/KPRM

Kwotowo wygląda to tak, że od lipca lekarze specjaliści mieliby otrzymać miesięczną podwyżkę w wysokości 19 zł (brutto) w stosunku do pensji 6750 zł (brutto) zagwarantowanej w 2018 r. w wyniku zawarcia porozumienia po proteście głodowym rezydentów. – Środowisko przyjęło to jako swego rodzaju policzek – mówi prezes NRL prof. Andrzej Matyja, dodając, że gdyby uwzględnić współczynnik inflacji, który w 2020 r. wyniósł 3,4 proc., taka podwyżka powinna wynieść 230 zł, choć i to daleko odbiega od oczekiwań.

NRL, po zapoznaniu się z propozycją dotyczącą wynagrodzeń na 2021 r. i na lata 2022-2024, gorzko stwierdziła, że „lekarze, lekarze dentyści i osoby wykonujące inne zawody medyczne w Polsce są i nadal będą proporcjonalnie najgorzej wynagradzani w stosunku do innych państw Unii Europejskiej”, a resort „tę patologię pogłębia”. Zarząd Krajowy OZZL podkreślił, że to obniżka pensji w relacji do przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce z 1,6 do 1,31.

Odłóż na protest

Poczucie finansowej niesprawiedliwości narasta, bo – jak wskazuje część lekarzy – rząd przeznacza fundusze na różne cele i nawet chwali się przeznaczaniem nakładów na sektor ochrony zdrowia, ale pomija konieczność inwestowania w jego kluczowy element – kadry. „Być może infrastruktura i wyposażenie oraz kolejne inwestycje w e-zdrowie będą lepiej opiekować się pacjentami niż biały personel” – napisano w niedawnym stanowisku NRL.

„Tylko strajk lub grupowa rezygnacja z pracy są sposobem na uzyskanie godziwych wynagrodzeń w publicznej ochronie zdrowia” – wskazał OZZL w liście skierowanym do lekarzy. O konieczności przeprowadzenia protestu publicznie mówią również przedstawiciele Porozumienia Rezydentów.

Ruszyła akcja „Odłóż na protest”, której założenie jest proste: namówić jak największą liczbę lekarzy do zaoszczędzenia pieniędzy, aby w razie strajku lub grupowej rezygnacji z pracy mieli za co żyć minimum przez trzy miesiące. „Im więcej, tym lepiej – wtedy trudniej będzie nasze środowisko złamać grą na przeczekanie” – zaapelowano.

O tym, że wśród pracowników ochrony zdrowia kipią emocje, świadczy również reaktywowanie Porozumienia Organizacji Lekarskich. Doszło do tego, pomimo pandemii, w listopadzie. POL tworzy m.in. NIL, OZZL i Porozumienie Rezydentów. Z kolei w drugiej połowie marca rozpoczął się protest młodych lekarzy pod hasłem „Tydzień zdrowia”. „Mamy dosyć. Lekarze dawali z siebie 300 proc. w poprzednich dwóch falach pandemii i nie mają już siły walczyć samotnie” – wyjaśnili na Facebooku.

Paradoks akcji szczepień

Choć efekty Narodowego Programu Szczepień wypadają dość blado na tle Izraela, to w porównaniu z wieloma znacznie bogatszymi od nas krajami, dysponującymi lepiej zorganizowanym i dużo bardziej dofinansowanym systemem opieki zdrowotnej, nie mamy powodów do wstydu.

Lista potknięć jest długa, ale sytuacja w innych państwach jest również skąpana w chaosie, choć to żadne pocieszenie dla polskich lekarzy, bo mieli znacznie większe oczekiwania. Sporo do życzenia pozostawia tempo szczepienia osób wykonujących zawody medyczne. Pod koniec marca wielu przedstawicieli tej licznej grupy nie przyjęło jeszcze pierwszej dawki, mimo że od dawna o to zabiegają.

To kolejny powód rozgoryczenia, pogłębiany przez fakt, że wielu lekarzy jest mocno zaangażowanych w promocję i realizację akcji szczepień. Częste zmiany terminów dostaw i ich puli komplikują pracę wielu punktów szczepień, wprowadzają napiętą atmosferę i skutkują dodatkową pracą, bo presja na niezmarnowanie żadnej dawki jest niezwykle silna.

Ministerstwo dementuje

W ostatnich tygodniach doszło do nieporozumień na tle liczby faktycznie zaszczepionych lekarzy. 1 lutego pełnomocnik rządu ds. szczepień poinformował, że szczepienia ma za sobą 94 proc. z nich, a kilka dni później na prowadzonym przez Centrum Informacyjne Rządu profilu @szczepimysie na Twitterze podano, że zaszczepiono 166 tys. lekarzy i 28 tys. lekarzy dentystów.

Gdyby rzeczywiście tak było, stanowiłoby to sukces, biorąc pod uwagę różne trudności w pierwszych tygodniach akcji. Jednak 1,5 tygodnia później minister zdrowia podał znacznie mniejsze liczby (prawie 120 tys. lekarzy i 26,5 tys. stomatologów).

Na początku marca resort zdrowia przekazał NIL dane, że zaszczepionych zostało 64,8 tys. (46 proc.) lekarzy wykonujących zawód i prawie 15,4 tys. (40 proc.) lekarzy dentystów wykonujących zawód, ale szef resortu zdrowia szybko je sprostował, ponownie podając liczbę 120 tys., co – jak upewniłem się w resorcie – stanowiło 99 proc. lekarzy zapisanych na szczepienie.

„Samorząd lekarski obawia się, że poprzednie zapewnienia o wysokiej wyszczepialności wśród lekarzy mogły być pierwszym krokiem w kierunku odebrania osobom walczącym z pandemią COVID-19 dodatku 100 proc.” – czytamy w komunikacie opublikowanym na stronie internetowej NIL. Poprosiłem resort zdrowia o odniesienie się do tych słów.

Odpowiedź nadeszła błyskawicznie: „Trwa trzecia fala pandemii. Ministerstwo Zdrowia nie planuje teraz likwidować dodatków za pracę dla personelu medycznego, który pracuje na pierwszej linii walki z koronawirusem i kontaktuje się z osobami chorymi lub potencjalnie zakażonymi”. Ilu lekarzy słowo „teraz” odczyta dwuznacznie?

Mariusz Tomczak