Artur Andrus: Apteka rybna
Notuję fragmenty telefonicznych rozmów z mamą: – Spałeś może? – pyta mama. – Nie – opowiadam. – Ja też spałam.
Foto: pixabay.com
Weszliśmy na taki etap życia rodzinnego, że przyjemność sprawia nam sam fakt rozmowy, a nie jej sens czy treść. Poza tym zauważyłem, że matki też dorastają. Kiedyś, jakieś czterdzieści lat temu, ciągle mnie upominała:
– Nie biegaj tyle!
A ostatnio zobaczyła mój występ w telewizji, zadzwoniła i powiedziała:
– Może byś pobiegał trochę? I nie rezygnuj z metabolizmu.
Łatwo powiedzieć. Nie chciałem jej robić przykrości, przypominając, że metabolizm jest uwarunkowany genetycznie. Zresztą gdybym przypomniał, dowiedziałbym się tylko, że w ojca się wdałem.
Zaniosłem do kaletnika skórzany pasek do naprawy. Sprzączka się urwała. Kiedy odbierałem pasek z naprawioną sprzączką, miły starszy pan zaczął:
– A może dorobię panu tu jeszcze jedną dziurkę? Bo jak pan schudnie…
Spojrzał i bez czekania na odpowiedź oddał pasek, mówiąc:
– Albo nie.
Na razie rozmowy na takie tematy mają charakter żartobliwy. Kolega mówi, że „traci zasięg”, to znaczy, że ma już takie miejsca na swoim ciele, do których nie sięga ręką, kiedy chce się posmarować, bo go tam boli. Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne. Na razie.
Są jednak dobre strony upływu czasu. Na przykład z wiekiem człowiek nie musi zadawać tak wielu pytań. Nie dlatego, że już wszystko wie, tylko po prostu pewne zjawiska w ludzkim życiu się konkretyzują i zawężają. Nie muszę już pytać ogólnie: „Dokąd idziesz?”.
Mogę precyzyjniej: „Idziesz do apteki czy gdzie indziej?”. I to „gdzie indziej” też się staje pojęciem coraz węższym. Zaczyna oznaczać pocztę, przychodnię, piekarnię. Większość na „p”. Po raz pierwszy w życiu słowa „apteka” użyłem w piosence. Takiej, w której ogólnie narzekam, że „… Co to za rynek bez katarynek? I gdzie te noce bez chwili snu? Co to za rynek bez katarynek? Co to za wiosna bez bzu?…”.
Dalej się pocieszam, że jeszcze nie jest najgorzej, bo są: „Butelka wina, bilety do kina, dobre apteki i dyskoteki, i słońce, i rzeka, wiersze Sztaudyngera… Nie ma na co narzekać, jest z czego wybierać”. Parę lat temu, kiedy jeszcze nikt nie myślał o wprowadzeniu niehandlowych niedziel, moja znajoma narzekała na brak nocnych sklepów obuwniczych.
Zawsze była osobą dość oryginalną, więc nikt ze świadków tego narzekania nie dziwił się, że może mieć ochotę kupować buty o 3.00 nad ranem. Tak ma i już. Przypomniałem sobie tę jej fanaberię, kiedy ostatnio wpadło mi do głowy, że przydałaby się u mnie na osiedlu apteka rybna.
Ale nie taka, w której można dostać lekarstwa dla ryb akwariowych, słodkowodnych i morskich. Czyli z jakimś medykamentem dla rekina, kiedy go wątroba zaboli. Ani taka z preparatami z wątroby rekina dla ludzi, żeby ich coś innego nie bolało. Chodzi o to, żeby można było, przychodząc po antybiotyk i maść na bóle mięśniowe, od razu kupić dorsza, śledzia, flądrę czy halibuta.
A zwłaszcza karpia na święta. Bo po co chodzić dwa razy albo w różne miejsca? Zresztą buty w takiej aptece też by mogły być sprzedawane. A może prościej zacząć leki sprzedawać na poczcie? Poza antybiotykami i rybami sprzedaje się tam już wszystko.
Kilkanaście lat temu byłem gościem zakończenia roku akademickiego jednego z Uniwersytetów Trzeciego Wieku. Po spotkaniu, przy wyjściu z sali, podeszły do mnie dwie studentki. Na oko takie „siedemdziesiątkipiątki”. Jedna spojrzała i powiedziała:
– W telewizji to pan tak młodo wygląda, a na żywo znacznie lepiej.
Ciekawe co by powiedziała dziś?
– Wychodzisz gdzieś? – pyta mama.
– Nie – odpowiadam.
– Ja też chyba wyjdę…
Artur Andrus
Satyryk