5 października 2024

Asystentka na bekstejdżu

Naiwnie myślałem, że to minie. Że wystarczy jakieś dwadzieścia lat wolności i przestaniemy polszczyznę „ubarwiać” dziwolągami pochodzącymi z innych, bardziej światowo brzmiących języków. Bo wydaje mi się, że robimy to głównie po to, żeby się dowartościować. Żeby pokazać, że przynajmniej w warstwie językowej są elementy łączące Ustrzyki Dolne z Nowym Jorkiem i Studzienice z Los Angeles.

Foto: imageworld.pl

Myślałem, że tego typu zapożyczenia zostaną co najwyżej elementem charakterystycznym dla mowy naszych rodaków mieszkających za granicą, w naturalnej mieszance polskiego i angielskiego, tak zwanym „ponglish”. Zjawisko to zostało kiedyś opisane przez nieodżałowanego Jana Kaczmarka z kabaretu „Elita”, po występach w USA.

Utwór nosił tytuł „California” i oto fragment: „Wyrentujesz bota/ Lub wynajmiesz łódź/ I spokojnie możesz sobie/ Spirmint gumę żuć… / Jesz krewetki szrimsy/ Pijesz dżus end sok/ A od prity łumen to cię/ Aż rozboli wzrok…”. Ale tu w kraju? Byłem pewien, że minie, że damy sobie spokój z zapożyczeniami.

Ale gdzież tam! Jednym z nowszych, na które zaczynam mieć uczulenie, jest „bekstejdż”. Używane powszechnie przy okazji koncertów, spektakli, widowisk. Kiedyś mówiło się na to „kulisy”, „zaplecze sceny”. No ale jak to tak? Czy ktoś sobie wyobraża Robbiego Williamsa albo Tinę Turner na zapleczu? W życiu! A na „bekstejdżu” owszem. A to nasi gorsi?

Przypuszczam, że „besktejdż” się rozprzestrzeni. Może nawet już wyszedł poza świat estrady i sceny? Czy nie ma „bekstejdżu” w warzywniaku (magazynek za zasłonką)? Czy przypadkiem „bekstejdżem” nie jest dzisiaj coś, co kiedyś w szkole było kantorkiem pracowni chemicznej? Coraz częściej zdarza mi się ostatnio odbierać telefony, które zaczynają się zawsze tak samo:

– Dzień dobry, czy rozmawiam z panem Arturem Andrus?

– Tak.

– Mówi Ewelina Kurdybanek, asystentka pana Piotra Jemiołuszki…

Żadne z nazwisk nic mi nie mówi, ale są wypowiadane takim tonem, jakby jedyną prawidłową reakcją na nie, miało być:

– O Jezu!

Oczywiście dane personalne zmyśliłem, ale żeby nie było, że sobie żartuję z nazwisk, do ich utworzenia użyłem jednych z najpiękniejszych polskich słów. W dalszym ciągu rozmowy pani Kurdybanek (za każdym razem inna i o innym nazwisku) proponuje mi spotkanie z panem Jemiołuszką (też o różnych nazwiskach) celem pomocy w zdobyciu dużej kwoty pieniędzy.

To znaczy powiedzą mi, jak zarobić. Pamiętam, że kilka lat temu też dzwonili, ale wtedy pan Jemiołuszka dzwonił sam. Teraz zawsze asystentka. Przynajmniej do mnie asystentka. To na pewno jest przepracowane psychologicznie. Może do kobiet dzwonią asystenci. Nie wykluczałbym, że wtedy to pan Jemiołuszka jest asystentem pani Kurdybanek.

Może ma to stworzyć wrażenie powagi firmy, która ma dla mnie propozycję finansową? I jeśli to sprawdzony sposób, rozszerzyłbym jego stosowanie, gdzie się tylko da. Na przykład asystent rejestratorki w przychodni. Umawia na spotkanie z rejestratorką, która umówi wizytę u lekarza.

Przepraszam – u asystentki lekarza, która dopiero zorganizuje spotkanie z lekarzem. System ochrony zdrowia w naszym kraju będzie wreszcie poważnie wyglądał, a i poziom bezrobocia spadnie. A żeby to wszystko jeszcze bardziej uświatowić, lekarz, podczas umówionej przez rzeszę asystentów wizyty, nie powinien zadawać banalnego pytania:

– Co pani dolega?

Tylko wskazując dłonią kozetkę za kotarą, od razu zaproponować:

– Proszę się rozebrać na bekstejdżu i położyć bekstejdżem na bekstejdżu.

– Nie mogę panie doktorze, bo na bekstejdżu mi coś wyskoczyło i teraz cały bekstejdż mnie boli.

Artur Andrus
Dziennikarz radiowej „Trójki”, konferansjer i satyryk

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 10/2015