2 listopada 2024

Felieton. O chomikach

Zastanawia mnie, czemu tak wiele osób wykonujących lekarski zawód, zdaje się zupełnie ignorować prawdy, jak choćby to, że czas leci, a ciało ma swoją wydolność. Od lat pędzą w zawodowym kołowrotku – pisze Jakub Sieczko.

Fot. shutterstock.com

Był upalny poranek jednego z pierwszych dni czerwca. Czterdziestodziewięcioletni lekarz był na dyżurze, gdy usłyszał dźwięk swojego telefonu. Dzwoniła pracowniczka działu księgowości stacji pogotowia ratunkowego, w której lekarz pracował. Powiedziała:

– Panie doktorze, jest problem z pana fakturą za maj. Godziny się nie zgadzają.

– A tak konkretnie?

– Konkretnie to wystawił pan fakturę za siedemset czterdzieści siedem godzin pracy.

– No i?

– Maj ma trzydzieści jeden dni. To siedemset czterdzieści cztery godziny. Pan wpisał o trzy więcej.

Tę historię, podobno prawdziwą, opowiedział mi niedawno znajomy ratownik medyczny. Lekarz, o którym mowa, jeśli mógł, dyżurował przez wszystkie dni miesiąca. Od lat. Ta opowieść to oczywiście przykład ekstremalny. Mówi jednak o problemie, który ma niejeden i niejedna z nas. Mam czasem taki zły sen: jest rok 2049, czyli mam sześćdziesiąt cztery lata. Jestem, jak bohater pierwszej historii, na dyżurze.

Mam za sobą pierwszy zawał, nieudane małżeństwo, moje dzieci dzwonią do mnie raz w miesiącu (a i wtedy nie bardzo jest o czym rozmawiać). Na koncie mam dwa miliony złotych – uzbierało się przez lata, a nie bardzo było kiedy wydawać. To mój piąty dobowy dyżur w ciągu ostatnich jedenastu dni – nic specjalnego, tak pracuję od dekad. Rozpoczynam znieczulanie chorego do appendektomii. Podczas wstępnego natleniania pacjenta czuję silny ból w klatce piersiowej – właśnie zamknęła się moja prawa tętnica wieńcowa.

Upadam na ziemię. Za chwilę moje serce się zatrzyma. Resuscytacja się nie powiedzie. Na chwilę przed śmiercią uświadamiam sobie, że ostatnie czterdzieści lat spędziłem albo w pracy, albo odsypiając dyżury. Że to właśnie było moje życie – praca i zmęczenie po niej. I że to koniec. Asystolia. Game over.

W sytuacji wiecznego niedoboru lekarzy prawie wszystkich specjalności prawie każdemu i każdej z nas, szczególnie po zdaniu egzaminu specjalizacyjnego, wystarczy jeden telefon, żeby znaleźć dodatkowe zatrudnienie. Tworzący grafik pracy też się dostosują. Dwadzieścia dni powszednich i pięć dyżurów? Proszę bardzo. Do tego trzy raz sobota? Nie ma problemu. A może dyżurów jednak osiem? Dziesięć? Dwanaście?

Oczywiście, proszę pana, i piętnaście się znajdzie – zapraszamy. Możesz pracować dwieście, trzysta, czterysta pięćdziesiąt czy pięćset godzin w miesiącu – naprawdę nikt, jeśli jesteś zatrudniony na kontrakcie (czyli jesteś człowiekiem-firmą), tego nie sprawdza. Prawo pracy tu nie działa, musi ci pozostać zdrowy rozsądek.

Macie w swoim otoczeniu takich lekarzy i takie lekarki. Poznać ich można po wielkich sportowych torbach, z którymi się poruszają. Pakują w te torby ubrania na cztery czy pięć dni. W szpitalach, przychodniach, stacjach pogotowia ratunkowego jedzą, myją się, śpią, gotują, prowadzą życie towarzyskie, opłacają rachunki bankowe, grają w gry komputerowe, czytają książki, oglądają seriale. Może sami nie wiedzą, kiedy ich życie zaczęło tak wyglądać.

Minęło pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat. Zmieniały się pory roku, kalendarze na ścianach, rządy, prezydenci, na listach przebojów królowali coraz młodsi od nich wykonawcy. W komórkach skracały się telomery, a ci lekarze czy te lekarki operowali, badali, znieczulali, zlecali, spali byle jak, a potem po czterech czy pięciu dobach padali na łóżko, wstawali, szybko załatwiali niezbędne sprawy, wracali do pracy.

Dawniej, jeszcze piętnaście czy dwadzieścia lat temu, można było taki model życia tłumaczyć marnymi zarobkami personelu lekarskiego. Ten argument przestał już jednak działać. Zarabiamy naprawdę godnie, szczególnie po zdaniu egzaminu specjalizacyjnego. Nikt już nie musi pracować przez czterysta godzin w miesiącu, żeby spłacić kredyt na mieszkanie. Teraz dzięki takiemu systemowi pracy można raczej zacząć odkładać na lamborghini. To raj dla chciwych.

Czas leci. Banał. Nie młodniejemy. Jeszcze większy banał. Ciało ma swoją wydolność. Wiemy to. Dzieci rosną zaskakująco szybko To widzi każdy rodzic. Zastanawia mnie jednak, czemu tak wiele osób wykonujących lekarski zawód, zdaje się prawdy te zupełnie ignorować. Od lat pędzą w zawodowym kołowrotku. To lekarze-chomiki.

Słuchałem kiedyś wywiadu z Jerzym Stuhrem. Opowiadał o tym, jak przygotował się do tytułowej roli w „Wodzireju” Feliksa Falka. To film o młodym i ambitnym pracowniku przemysłu rozrywkowego (rzeczonym wodzireju na imprezach), który chcąc osiągnąć w branży sukces, łamie kolejne zasady. Stuhr opowiadał, że najlepszej rady odnośnie tego, jak ma głównego bohatera grać, udzielił mu Andrzej Wajda po przeczytaniu scenariusza. Pan Andrzej powiedział: „Jureczku, ty musisz w tym filmie ciągle biegać. Bo gdyby ten chłopak choć na chwilę się zatrzymał, to nie zrobiłby tego, co zrobił”.

Czasem, gdy spotykam kolegę bądź koleżankę biegnących z dyżuru na kolejny dyżur, mam ochotę stanąć w drzwiach pokoju lekarskiego, zagrodzić mu czy jej drogę. Mam ochotę potrząsnąć nimi i powiedzieć: „Zatrzymajcie się chociaż na chwilę, bo nawet z boku widać, że wasze życie stało się kompletnym szaleństwem”.

Takie życie to pewny przepis na ruinę prywatną (żaden związek nie przetrwa wiecznej nieobecności jednego z partnerów – albo się rozpadnie, albo tworzący go ludzie staną się sobie obcy), zdrowotną (nie da się wysypiać, zdrowo jeść i dbać o aktywność fizyczną, gdy jest się ciągle w pracy), wreszcie – paradoksalnie – zawodową. Podobno lekarz po nieprzespanej nocy ma zdolności poznawcze takie, jak gdyby miał 0,8 promila alkoholu we krwi.

Jak te zdolności wyglądają w trzeciej czy czwartej dobie dyżuru? Jak wzrasta ryzyko błędu w sztuce lekarskiej? Jak bardzo, wreszcie, czerpie się z takiej pracy satysfakcję? Jak blisko jest się wypalenia zawodowego? Świat nie poczeka. Córka drugi raz nie będzie występować w przedstawieniu na zakończenie roku w przedszkolu. Synowi drugi raz może nie udać się strzelić trzech bramek w meczu reprezentacji szkoły.

Matka na waszą wspólną podróż będącą spełnieniem jej marzeń ma siły teraz, za trzy lata być może tych sił już nie starczy. A może myślisz, że pożyjesz na emeryturze – odwiedzisz Islandię, przeczytasz wszystkie tomy „W poszukiwaniu straconego czasu”, przejedziesz kamperem Bałkany czy nauczysz się grać na pianinie? Na drodze do realizacji tych pięknych planów może jednak stanąć kilka przeszkód: od zwyrodnienia stawów kolanowych, przez raka trzustki, po ambicje imperialne Federacji Rosyjskiej. Game over.

A że najcelniej i najbardziej dobitnie uchwycić istotę rzeczy umieli zawsze poeci, pozostawiam cię, drogi kolego lub droga koleżanko, z pięknym wierszem Andrzeja Kotańskiego pt. „Canto”:

„Człowiek nie powinien spędzać życia w pracy
bo to grzech
Bóg dał nam Paryż, Wenecję
architekturę secesyjną, zegarki
i zegary Art deco
dał nam poziomki
zamglone świty za oknem kawiarni
sklepy
dał nam Tomasza Manna oraz Prousta
a także wrzosowiska Irlandii
oraz wymyślił bilard i nastolatki
i tysiąc innych rzeczy
jak wodospady, Boską Komedię,
fajki, wiersze Rilkego,
ulice wysadzane plantami
na południu, amerykańskie
samochody z lat czterdziestych,
pióra Mont Blanc, przewodnik
po Grenadzie oraz
Koniaki Giny Whisky I Bordeaux
na pewno nie w tym celu
żebym siedział
przez osiem godzin dziennie
w pracy
jak jakiś ch**”

Jakub Sieczko, anestezjolog

Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com