Ballada o chłopcach… (fragment)
Fragment opowiadania „Ballada o chłopcach, którzy nie domykali powiek” autorstwa Jarka Paśnika, laureata III miejsca w Konkursie Literackim „Przychodzi wena do lekarza” (2014) w kategorii „Proza”.
Mając do wyboru cały świat, Kamil wybrał Łódź na miejsce swoich narodzin. Od początku zajął się pochłanianiem dużych ilości mleka, pakując przy okazji do żołądka sporo powietrza. Było to powodem kolek, które nieraz kazały mu wrzeszczeć przez pół wieczoru. Po kilku nieudanych próbach kolejny lek przyniósł ukojenie. Kamil przesypiał noce i nabierał ciała. Mama martwiła się jedynie powiekami Kamila, które za nic w świecie, nawet w głębokim śnie, nie miały zamiaru się domykać.
Pierwsze mrozy wygoniły z kraju ostatnie bociany, a jego dwukrotnie obdarzyły katarem. Ten jednak szybko udawało się rozpędzić inhalacjami. Podczas gdy zima pozostawiała ludzi w niepewności, gdzie pójdzie dalej, stacje epidemiologiczne alarmowały o wzrastającej liczbie chorych na grypę. W ciągu dwóch miesięcy świńskim wirusem zaraziło się dwukrotnie więcej osób niż rok wcześniej. Kamil krążył w wózku po marysińskich skwerach, śniąc o kolejnych latach swojego życia. Z czasem spacery stały się niemożliwe z racji złej pogody.
Pewnego lutowego poranka chłopiec najpierw nie chciał mleka, a w południe dwukrotnie chlusnął. Opadł kompletnie z sił i zaczął coraz szybciej oddychać. W ciągu kilku chwil stało się jasne, że zaczęła się wojna. Płuca szaleńczo przepuszczały przez siebie wydzierane światu hektolitry powietrza i otulały spłoszone życie. Po godzinie walki wyczerpane zostały zastąpione przez respirator. Kamil zastygł w bezruchu, poddając się maszynom, rurkom i płynom, które wraz z krzątającymi się wokół niego osobami podtrzymywały iluzję powrotu.
***
Na długie tygodnie solidny mróz utrwalił we wzajemnym uścisku srebrne liście i gałęzie wierzby stojącej przed wejściem do kliniki. Ten fałszywy obraz zimy miał trwać do czasu, kiedy lód odpuści, przerywając to nierealne połączenie, a wiatr poniesie opuszczone listki w przestrzeń zapomnienia. Miliony mroźnych igieł kłują teraz twarz Magdy i ścinają łzy płynące po policzkach. Kobieta zarzuca na siebie nieco lichy sweterek i okrąża drzewko. Nie czuje zimna, wyciąga dłoń i gładzi nią jasną korę. Bóg posadził drzewa, aby swoimi korzeniami oplotły ziemię i nie pozwoliły jej rozpaść się na kawałki.
Kiedy Michał kończy wpisywać obserwacje w historie chorób, Magdy już nie ma przy wierzbie. Lekarz czuje, że nadszedł moment, kiedy musi powiedzieć jej najgorsze. Idzie w stronę sali Kamila i szuka słów, które nie będą ranić, przynajmniej nie tak od razu. Chłopiec pojawił się dwa tygodnie wcześniej na izbie przyjęć w krańcowo ciężkim stanie. Miał duszność i niską saturację, która nie poprawiała się po tlenie. Michał nie widział wcześniej tak złego zdjęcia rtg u małego dziecka.
Był pewien, że chłopiec jest ofiarą świńskiej grypy, i nawet po dwukrotnie ujemnym teście przesiewowym nie przestawał wierzyć w dodatni wynik PCR. W kolejnych dniach jednak pewność i doświadczenie coraz bardziej ustępowały miejsca zdziwieniu i bezradności. Z listy możliwych przyczyn zakażenia z hukiem spadały kolejne wirusy, atypowe bakterie i grzyby. Stan Kamila pogarszał się, chłopiec wymagał coraz bardziej intensywnych działań. Rozszerzono antybiotykoterapię, do niebotycznych wartości podkręcono tlen w mieszaninie oddechowej i ciśnienie końcowo-wydechowe, a chłopca wentylowano w pozycji na brzuchu.
Klucz do choroby wyłowiono, badając limfocyty. Kamil nie miał komórek supresor. Urodził się bez cząstki elementarnej, która decyduje o ich rozwoju. Dzieci bez kinazy ZAP-70 chorują na ciężki złożony niedobór odporności. Nie potrafią bronić się przed patogenami i giną w nierównej walce. Nie udaje im się dożyć do pierwszej świeczki na torcie. Opisano tylko kilkoro z nich, urodzonych w amerykańskiej sekcie menonitów.
W hermetycznym, wsobnym środowisku łatwo łamią się geny i gubią cząstki elementarne. Michał wie, że pozostaje czekać na cud. Kamil ma wyjść cało z zakażenia, a potem błyskawicznie musi się znaleźć dla niego dawca. W drodze do jego sali Michał umawia się z genetykiem na pobranie histiocytów. Jeśli tylko Kamil przeżyje weekend – mówi do słuchawki, niemal wchodząc na jego matkę.
***
Łódź była miastem, które Aram wybrał na miejsce swoich narodzin. Nie mógł inaczej, gdyż jego rodzina żyła tutaj od pokoleń, budując miasto i ulice, po których on biegał do freblówki i szkoły powszechnej. Był drobnym chłopcem o kruczoczarnych włosach. Po szkole przesiadywał w pobliskim parku na Marysinie i pochłaniał kolejne książki. Latem było w im szczególnie pięknie i gwarno, zwłaszcza gdy a największej polanie budowano wesołe miasteczko.
Pod koniec pewnych gorących wakacji na miasto najechał zły pan. Pozamykał szkoły, murem otoczył dzielnicę Arama, a jemu i jego braciom kazał pracować. Potem zabrał jedzenie, a ludzi zaczął ładować do pociągów. Wtedy młody Aram wziął swój wypełniony do połowy zeszyt i napisał kilkadziesiąt słów, które siedziały w nim od dawna, schowane głęboko jakby ze strachu.
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 5/2015