Dr Andrzej Cisło: Rozdroże czy niestety coś więcej?
Taki sam tytuł zaproponowałem prezesowi NRL do zgłoszenia Radzie Programowej Kongresu Wyzwań Zdrowotnych jako propozycję jednego z tematów sesji kongresowych – pisze wiceprezes NRL Andrzej Cisło w felietonie dla „Gazety Lekarskiej”.
Wystrzegając się cały czas (co niezmiennie podkreślam i deklaruję w kolejnych felietonach) prób hamletyzowania czy też opowiadania o procesach zachodzących wokół nas w kategorii „końca świata”, nie sposób jednak nie zauważyć już nie tylko zarysowanej, ale wręcz wdrażanej polityki intensyfikacji kształcenia przeddyplomowego bez oglądania się na efekty.
Przykrość nas spotkała podwójna, gdyż mieliśmy sprawę studiów lekarskich w wyższych szkołach zawodowych za załatwioną. Nie wyglądało to do końca poważnie, że władza z dnia na dzień porzuca projekt, ale w końcu nigdy nie jest za późno na refleksję.
Aż tu nagle sprawa wróciła w senacie, co dowodzi tylko tego, że politykę państwa w tym zakresie można, w dużym uproszczeniu oczywiście, przyrównać do ruchów Browna. Zawsze przy takich okazjach kojarzymy niezwiązane być może ze sobą niekorzystne fakty. W tym wypadku do jednej traumy dokładamy kolejną, w postaci wykluczenia zawodów medycznych z kategorii wolnych zawodów.
Na szczęście, tylko w jednej z dwóch ustaw, w których kataloguje się te zawody. To się niekoniecznie musi ze sobą komponować, ale żyjemy w czasach, w których w otoczeniu prawnym może się wydarzyć już prawie wszystko. Ale, rzecz jasna, z samego utyskiwania nic nie przyjdzie.
Ostrożność dyktuje wzięcie pod uwagę rozmaitych wariantów, również tych niekorzystnych. Takim byłoby skupienie polityki państwa na zaspokojeniu rosnących potrzeb opieki medycznej poprzez prosty, ale wywołujący opłakane skutki manewr zwiększenia liczby praktykujących lekarzy za wszelką cenę, bez oglądania się na jakość kształcenia.
Jakość świadczeń z kolei, wedle kolejnej łatwej pokusy, zaspokoi się ustawą przewidującą badanie satysfakcji pacjentów. Stąd piszę w tytule o rozdrożu, gdyż na końcu tej równi jest obniżenie rangi zawodu. W stomatologii niebezpieczeństwo to jest o tyle bardziej realne, że w naszym zawodzie następny szczebel korekty zasobu umiejętności, czyli specjalizacja, jest niebywałą rzadkością. Z użytkownikami Twittera podzieliłem się wpisującą się w ten kontekst anegdotą.
Oto do profesora chemii przychodzi młody człowiek, który oświadcza, że pod kierownictwem tegoż profesora chce prowadzić prace nad rozpuszczalnikiem – substancją rozpuszczającą wszystko, włącznie z kamieniem. Profesor kazał mu wrócić, kiedy wynajdzie najpierw naczynie na tę superciecz. I tak też jest z kształceniem – zdefiniujmy najpierw ścieżkę rozwoju podyplomowego lekarzy dentystów, niezbędny udział państwa w tej drodze, jaką każdy młody stomatolog przemierzał będzie przez kolejne 40 lat i oszacujmy, na co stać w tej materii budżet.
I dopiero do tak zdefiniowanego kształtu doprojektujmy docelową liczbę wykonujących zawód lekarzy dentystów. Pochodną tej liczby (łatwą zresztą do wyliczenia) będzie liczba przyjmowanych co rok studentów. Wysokie wymagania kształcenia podyplomowego podyktują wówczas zapewne odpowiedni poziom studiów. Nasz niepokój jest jak najbardziej uzasadniony.
Nie czytałem jeszcze takiego ministerialnego ukazu, jak Zarządzenie ws. powołania Zespołu ds. opracowania propozycji zmian w standardach kształcenia przygotowującego do wykonywania zawodu lekarza oraz lekarza dentysty, w którym (w pkt. 1) jako cel pracy zespołu wymienia się „przegląd oraz zaproponowanie zmian do aktualnego zestawu efektów kształcenia pod kątem możliwości ograniczenia efektów kształcenia”. Powtórzmy – „pod kątem ograniczenia efektów kształcenia”. Czy trzeba jakichś dodatkowych świateł alarmowych?
Andrzej Cisło, wiceprezes NRL