Dr Krzysztof Madej: Materia jest trudna, a pomieszanie wielkie
Ze wszystkich tekstów, które w ostatnim czasie przeczytałem w „Gazecie Lekarskiej”, największe wrażenie zrobił na mnie krótki list do redakcji Pani Doktor Wandy Radlińskiej, opublikowany w numerze czerwcowym (poniżej).
Foto: pixabay.com
To piękny, szlachetny i ascetyczny tekst – w głównej swej części sześciozdaniowy. W istocie jest on wywodem deontologicznym, mówiącym, że umieranie oraz często towarzyszące umieraniu cierpienie także powinny mieścić się w zakresie niezbywalnych powinności lekarskich. Autorka pisze do Kolegów lekarzy: „podobnie jak pomagacie ludziom przy ich narodzinach oraz w chorobach i cierpieniach przez całe ludzkie życie, nie zapominajcie o usuwaniu cierpienia ludziom umierającym”.
Proces umierania, któremu towarzyszy cierpienie, autorka nazywa „piekłem umierania”. W ogólnym rozumieniu powinności medycyny sprawa wydaje się oczywista, ale skoro autorka w ten sposób prowadzi linię swojego filozofowania, to może oznaczać, że dostrzega w medycynie jakiś w tym względzie deficyt. Pisze: „nie zapominajcie”, tak jakby zapominanie w tym wypadku ma lub może mieć miejsce. Zmierzajmy jednak do tezy końcowej (i głównej listu), przy czytaniu której zadrżałem z przerażenia. Autorka kończy swój list apelem: „Zapewniajcie bliźnim ortotanazję. Zabiegajcie o możliwość stosowania eutanazji, czyli »dobrej śmierci«”.
Oto w tym niezwykłym, strzelistym skrócie istoty medycyny, jakim jest walka z cierpieniem, pojawia się złowieszcze słowo eutanazja. Słowo to przytoczone zostało w pozytywnym świetle, przez lekarza i jeszcze na dokładkę w piśmie dla lekarzy. Do powyżej przytoczonych słów doktor Radlińskiej mam szczególnie poważny stosunek. Autorka pisze o sobie, że ma 94 lata i „teraz szykuje się na własną śmierć, która niechybnie nadejdzie”. Jest córką prof. Zygmunta Radlińskiego, który w latach 1936-1941 był kierownikiem kliniki, w której przepracowałem całe swoje życie zawodowe i którego wiele mi mówiący portret wisi dokładnie naprzeciwko mnie, gdy siedzę na sali odpraw.
Pisze też o sobie, że była lekarzem – była, bo przestała praktykować, nie mogąc psychicznie przywyknąć do obcowania z cierpieniem ciężko chorych, szczególnie umierających. Znam tę postawę życiową, znam bowiem kilka osób, które dokonały podobnego przewartościowania. Oddalają one od siebie świat cierpień, bo przeszkadza im to w rozwoju duchowym w innych, bardziej dla nich ważnych wymiarach. Osoby te widzą świat wartości moralnych szczególnie ostro. Starożytne i klasyczne pojęcie eutanazji przylgnęło obecnie do jakichś mrocznych, niemalże kryminalnych zakamarków zdehumanizowanej medycyny. Kojarzy się nam ono ze zdegenerowanymi systemami prawnymi, które wypadły z ukształtowanego przez wieki europejskiego nurtu cywilizacyjnego i, o zgrozo, z niezrozumiałych powodów zyskały do współpracy zagubionych moralnie lekarzy. I pozostałbym pewnie z tym pomieszaniem uczuć zachwytu dla szczególnie rzadkiego moralitetu i zakłopotania po apelu końcowym listu, utwierdzając się w przekonaniu, że materia jest trudna (tylko dla zawodowych filozofów), a pomieszanie pojęć i znaczeń wielkie.
W dalszym ciągu oddawałbym się lekturze kolejnych medialnych doniesień o moralnym upadku medycyny, niezrozumiałych ciągotach niektórych lekarzy i o tym, jak państwo, jego system prawny, aparaty ścigania i wymiaru sprawiedliwości oraz aparat urzędniczy mają chronić obywateli przed tymi zagrożeniami, gdyby nie to, że… w kilka dni po lekturze przytaczanego listu zobaczyłem w telewizji pewnego profesora medycyny, który zapytany przez dziennikarzy o jeden z przypadków zaniechania tzw. terapii daremnej, przybrał bardzo groźną minę, charakterystyczną dla najwyższych autorytetów moralnych, i zawyrokował jednym zdaniem: „to było morderstwo!”. Morderstwo, czyli według doktryny prawa karnego szczególny rodzaj zabójstwa – z planowaniem i wyrachowaniem. I nagle zrozumiałem, że w tzw. przestrzeni publicznej o takich pojęciach jak: ortotanazja, eutanazja, terapia uporczywa, terapia daremna, śmierć mózgowa, śmierć pnia mózgu, stan wegetatywny, legalna dopuszczalność i moralna godziwość orzekania o śmierci osobniczej na podstawie stwierdzenia śmierci mózgowej oraz o szeregu innych pojęć i zjawisk związanych z umieraniem mówimy różnymi językami.
Jest język medycyny o końcu życia biologicznego, wywodzący się nauk podstawowych i klinicznych, a w szczególności z neurofizjologii umierania centralnego układu nerwowego. Jest język regulacji prawnych wywodzący się z doktryn prawnych, oddzielających to, co legalne, od tego, co nielegalne. Jest również język filozofii, w tym wypadku etyki. Etyki ogólnej, etyki lekarskiej i na końcu – deontologii lekarskiej. Idealistycznie zorientowany komentator moich obserwacji zaraz powie, że język medycyny i język filozofii w najmniejszym stopniu nie powinny oddalać się od siebie. Otwartym pytaniem jest to, czy etyka ma szukać możliwości ewolucji swoich norm do rozwijającej się medycyny, czy raczej medycyna powinna dostosowywać swoje praktyczne zastosowania do jakichś przedwiecznych, czyli – w przekonaniu wielu – zobiektywizowanych norm. Gdy już założymy ten idealistyczny konsensus, kolejnym krokiem będzie postulat, aby prawo odzwierciedlało normę etyczną, tę wcześniej uzgodnioną z porządkiem przyrodniczym.
Tak jednak nie jest. Języki te bywają miejscami bardzo trudno przetłumaczalne. Istna wieża Babel. Typowym tego przykładem jest właśnie pojęcie eutanazji. Wielokrotnie natrafiałem na przykłady debat, w których jedna strona stawiała problem i zadawała pytania w jednym języku, a inna odpowiadała na ten problem i pytania w innym. Komplikacją jednak podstawową jest to, że głównymi językami komunikacji społecznej są nie te trzy wcześniej wymienione, lecz wtórne do nich i pochodne jeszcze dwa inne: język mediów i język polityki, które służą spełnieniu zupełnie innych zadań niż wcześniej omówione: poznanie i opisanie rzeczywistości, ocena moralna i uregulowanie praktyki społecznej.
Języki mediów i polityki czerpią swobodnie, wybiórczo i bezkrytycznie argumenty z trzech wyjściowych języków naukowo i kulturowo zdyscyplinowanej refleksji, lecz służą innym celom: tworzeniu sensacji, podziałów społecznych, walce politycznej (coś mi mówi, że wspomniana wyżej diagnoza karna miała wymiar polityczny). Jaki jest skutek tego pomieszania pojęć i ich znaczeń? Otóż eutanazja, pojęcie zaczerpnięte z głębokiej starożytności jako kategoria moralna („dobra śmierć” – jako droga czynienia dobra), została przypisana normie karnej, jako kwalifikowane zabójstwo, opisane i penalizowane w Kodeksie karnym. Łatwo więc wywieść, że postępowanie w imię dobra chorego, mające na celu nieprzedłużanie cierpień, może być kwalifikowane jako nieprzedłużanie życia, a więc czyn karalny. Podstawowy paradygmat filozofii, religii i medycyny, że życie ludzkie jest wartością nadrzędną, często przyjmuje formę „przedłużania życia” w heroicznej walce o przedłużenie pojedynczych, wybranych funkcji wegetatywnych.
Jakie jest więc wyjście z tego groźnego społecznie pomieszania pojęć? Nie ma prostych odpowiedzi, ale należy ich szukać, bo postęp medycyny jest tak gwałtowny, że rodzi nowe dylematy. Niedawno na jednej z konferencji usłyszałem stwierdzenie, które zgorszy niejednego, że etyka nie nadąża za rozwojem medycyny. Ktoś kiedyś powiedział, że zawód lekarza polega na rozpoznawaniu i leczeniu chorób oraz na rozstrzyganiu dylematów moralnych. Aby rozpoznawać i leczyć, potrzeba wiedzy. Aby rozwiązywać dylematy moralne, potrzeba zdolności do sądzenia moralnego i autorytetu moralnego. Takim kompetencjom i kwalifikacjom państwo powinno sprzyjać. Nie myślę tutaj o aparacie administracyjno-politycznym, tylko o warstwie oświeconej – ale zdaje się, że często idziemy w tym ciemniejszym kierunku.
Krzysztof Madej, wiceprezes NRL
* * *
Piekło umierania
Szanowna Redakcjo, piszę w sprawie eutanazji, który to temat został wreszcie poruszony na łamach „Gazety Lekarskiej” (artykuł doktora Leona Ferfeckiego w marcowym numerze). Przeżyłam szmat czasu, w sierpniu kończę 94 lata.
Jestem córką lekarzy, mój Ojciec był znanym chirurgiem w Polsce po odzyskaniu niepodległości 100 lat temu. Też byłam lekarzem, jednak stosunkowo wcześnie przestałam praktykować – nie wytrzymywałam psychicznie cierpienia ciężko chorych ludzi, a szczególnie umierania w cierpieniu. Zawsze uważałam, że umieranie bliźnich w cierpieniach to okrucieństwo. Nazywałam to i nadal nazywam „piekłem umierania”. Teraz szykuję się na własną śmierć, która niechybnie nadejdzie. Zwracam się do młodych Koleżanek i Kolegów lekarzy (dla mnie wszyscy jesteście młodzi): podobnie jak pomagacie ludziom przy ich narodzinach oraz w chorobach i cierpieniach przez całe ludzkie życie, nie zapominajcie o usuwaniu cierpienia ludziom umierającym. Też umrzecie, każdy człowiek umrze. Nie stosujcie uporczywej terapii wtedy, gdy ona tylko przedłuża cierpienie osoby umierającej. Zapewniajcie bliźnim ortotanazję. Zabiegajcie o możliwość stosowania eutanazji, czyli „dobrej śmierci”. Nie pozwalajcie, aby życie ludzkie kończyło się dystanazją, czyli „piekłem umierania”. Też zakończę sentencją: Memento Mori.
Wanda Radlińska