21 listopada 2024

Edgar

Fragmenty opowiadania zatytułowanego „Edgar” pióra doktora Adama Bełdy – laureata konkursu „Przychodzi wena do lekarza” (2017).

Foto: pixabay.com

Fala uderzeniowa rzuciła Edgarem w tył, jakby był bezużyteczną zabawką. Pióropusz ognia rozświetlił okolicę, dotychczas zalaną nieprzeniknionym mrokiem.

Płomień przez chwilę wił się i skręcał, otwierając co jakiś czas swoje przepastne brzuszysko, dzięki czemu dało się dostrzec fioletowe przebłyski, przywodzące na myśl niestałą w swej strukturze bestię, spoglądającą ciemnym, mrocznym i lśniącym okiem, po czym zgasł tak szybko, jak się pojawił, pozostawiając po sobie jedynie kłęby dymu.

Edgar zdążył uchwycić to całe upiorne, piekielnie spektakularne przedstawienie tylko kątem oka, w podziwianiu eksplozji przeszkodziło mu bowiem uderzenie o podłoże. Kiedyś pewnie zwijałby się z bólu, ale teraz nawet nie zwrócił na to uwagi – to były jedyne plusy metalowego ciała.

„Rubid? Cez?” – próbował przypomnieć sobie, jaki pierwiastek nadaje językom ognia odcień dojrzałej śliwki, ale pamięć znów go zawiodła. Powitał to bez specjalnego zaniepokojenia – taka była kolej rzeczy. Jego mózg powoli obumierał.

Edgar podniósł się i spróbował rozejrzeć się po okolicy. Przez pierwsze sekundy obraz falował, tworząc abstrakcyjną mozaikę, przypominającą wzburzone morze, przelewające swe wody pomiędzy dwoma prądami splecionymi w widmowym uścisku.

Po chwili jednak przedmioty zaczęły wracać na miejsce – piana rozszalałego sztormu wzroku uformowała się w nagie, pokryte pyłem skały, sterczące pod ciemnym, zasnutym duszącymi, trującymi oparami niebem. Wszystko wyglądałoby tak, jak przed wybuchem, gdyby nie pokaźnych rozmiarów wyrwa w podłożu, ukazująca pustkę podziemnych korytarzy.

Spoglądający na tę rozpadlinę Edgar, na chwilę stracił kontakt z rzeczywistością, jakby utopił się we własnych myślach. Coraz częściej mu się to zdarzało – zdania plączące się po jego mózgu nagle gdzieś znikały, odbiegały w jakąś daleką, mroczną, nieskończoną pustkę, pozostawiając tylko elektryczne błyski słabnących neuronów.

Z tego nieprzyjemnego odrętwienia wyrwał go głos jego towarzysza, Tomasza, jedynego osobnika, na którego mógł liczyć. Jedyny ludzki mózg w promieniu milionów, jeśli nie miliardów kilometrów.

– Co to było? Takich fajerwerków nie widziałem nawet na sylwestrze w Sydney, a wtedy niebo zapłonęło… Chyba jakiś gaz. Pod powierzchnią jest chłodniej. Gdy wydostał się tutaj, mógł ulec samozapłonowi – stwierdził Edgar beznamiętnie, kierując swoje mechaniczne oczy w stronę manipulatorów zastępujących mu ręce.

Sprawdzał, czy nie ma tam jakichś szczególnie groźnych uszkodzeń albo czy przewody się nie przepalają. Prawda, zawsze zostawało sterowanie zdalne, ale ono wciąż pozostawiało wiele do życzenia. Póki co najlepiej było kontrolować ciało za pomocą tradycyjnych przewodników. Jak w średniowieczu.

Był teraz tylko maszyną, podobnie jak Tomasz, i musiał to zaakceptować. Stalowym robotem kroczącym, kryjącym mózg – jedyną organiczną cześć swojego ciała – w stalowej puszce wlutowanej w korpus. Czasem tęsknił za swoimi słabymi i łatwopalnymi, ale jednak żywymi rękami.

Momentami wręcz pragnął znienawidzonego przez większość ludzi uczucia bólu, chciał, by zarysowania powłoki były sygnalizowane bardziej dobitnie niż przez delikatne pikanie, które mógł w każdej chwili wyłączyć. Wystarczyła jedna myśl. Właściwie już nawet nie chodziło o myśli, tylko sygnały elektryczne.

To przecież one rządziły teraz wszystkim – ruchem sztucznych kończyn, odczuwaniem ciepła, zimna, a nawet przepływem syntetycznej krwi w ocalonych przez lekarzy naczyniach krwionośnych.

Pomyśleć, że to wszystko przez jeden durny wypadek. Absurdalnie nieistotne mrugnięcie, które nie pozwoliło zauważyć zbliżającego się mężczyzny. Ten zaś, jegomość o figurze zapaśnika sumo, też nie zwracał uwagi na to, czy ktoś stoi przed nim i rozgląda się, szukając jakiejś osoby na przystanku.

Nie przejmował się wcale, że właśnie zepchnął zupełnie niewinnego i przypadkowego przechodnia na tory, prosto pod koła pociągu metro. A potem były światła karetki, smutne miny lekarzy i smród mięsa palonego w szpitalnym krematorium.

Udało się uratować tylko mózg. Ten cholerny mózg, który teraz zarządza całym metalowym szkieletem, a cuda techniki interpretują język neuronów na ciąg bitów zrozumiały dla kończyn robota.