21 listopada 2024

Istotne wstrząśnienie (felieton Artura Andrusa)

„Organ najwyższej rady zdrowia wykazuje, że w obec wielkiego wzmożenia się frekwencyi na wszechnicach w ogólności udział w tej frekwencyi medyków stosunkowo znacznie zmalał, a nie ma nawet widoku, ażeby w tym kierunku nastąpiła zmiana na lepsze. Grozi więc w niedalekiej przyszłości brak lekarzy!

Foto: pixabay.com

Przyczyną tego smutnego zjawiska upatruje rzeczony organ w tej okoliczności, że stan lekarski, przedtem tak zaszczytny i w wielostronne korzyści wyposażony wskutek różnych okoliczności doznał istotnego wstrząśnienia. Wskutek tego też nie dziwota, że młodzież akademicka już nie tak ochoczo i licznie oddaje się zawodowi lekarskiemu, którego etyczne znaczenie i realną wartość tak bardzo obniżono”1.

Gdyby artykuły dla „Gazety Lekarskiej” pisała Eliza Orzeszkowa, wyglądałyby mniej więcej tak. No może pojawiłby się jeszcze jakiś opis przyrody, wspomnienie o krzakach malin „… z których piją spragnione ptaki”. Ale to nie jest próba stylizacji. Tekst jest prawdziwy. Ukazał się w tygodniku „Rzeszowianin” w 1903 r. Minęło sto czternaście lat, a w gazetach pojawiają się artykuły identycznej treści.

Pisane innym językiem, ale z takim samym ostrzeżeniem. A jeśli tak było na początku XX w. i tak jest nadal, to może należy uznać to zjawisko za naszą narodową tradycję? Tak po prostu ma być i tyle. Może trzeba by wreszcie ustanowić jakieś święto? „Dzień istotnego wstrząśnienia stanu lekarskiego i obniżenia jego realnej wartości”. Na przykład 23 października.

Bo za oknem jest już wystarczająco ponuro i tworzyłoby to odpowiedni nastrój obchodów, a poza tym byłoby to nawiązanie do dnia, w którym cesarzem zachodniorzymskim został sześcioletni Walentynian III. A władcą był tak nieudolnym, że dużą część cesarstwa zniszczyli mu wandale… Czy Wandalowie. Taka subtelna aluzja.

Tradycja tradycją, ale może warto też poszukać przyczyn tego problemu? Na przykład w szkolnictwie medycznym? I na przyszłość wyciągnąć wnioski z przeszłości?

Zajrzałem do pracy „Dzieje Uniwersytetu Warszawskiego 1816-1915”. Trafiłem na fragmenty „księgi zapisów” Szkoły Lekarskiej, a wśród nich powody przerywania studiów medycznych: „słabo pojmujący”, „nie miał ochoty do nauk”, „złajdaczywszy się, opuścił Wydział” czy „nieregularnie przychodził na lekcje, na koniec opuścił się zupełnie i został kupcem”. Ale podobno najczęściej pojawiała się adnotacja: „poszedł do wojska”2.

Biorąc pod uwagę fakt, że armia ostatnio nie wyrywa studentów z uczelni medycznych, zastanowiłbym się, czy któryś z pozostałych powodów nie nabrał przypadkiem większego znaczenia? A może to sposób podejścia kadry pedagogicznej wpływa na to, że na wszechnicach udział frekwencyi medyków stosunkowo znacznie zmalał? W cytowanej pracy znajdują się wspomnienia studentów o nauczycielach.

O Marcinie Rolińskim, który dziekanem Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Królewskiego został w roku 1824, jeden z uczniów pisze: „…zapytał, czym się dobrze namyślił, zapisując się na wydział lekarski, bo to nie żarty i wiele pracować trzeba, a jeżeli panu pstro w głowie, bo coś jeszcze bardzo młodo wyglądasz, to idź sobie z Bogiem i zapisz się na prawo”.

Ciekaw jestem, czy profesorowie prawa zdawali sobie sprawę, że część kandydatów była im podsyłana tylko dlatego, że miała jeszcze zbyt pstro w głowie żeby studiować medycynę? No i czy skończyli? Czy też złajdaczywszy się, jako te spragnione ptaki pijące z krzaku malin, na koniec opuścili prawo i zostali kupcami?

Artur Andrus
Dziennikarz radiowej „Trójki”, konferansjer i satyryk

Przypisy:

  1. „Silva rerum resoviensium”, WiMBP Rzeszów, 2015, str. 98.
  2. „Dzieje Uniwersytetu Warszawskiego 1816-1915”, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, 2016, str. 60.