2 listopada 2024

Jak zakończy się operacja? Od endometriozy do choroby onkologicznej

Pytanie: co może zrobić kobieta po czterdziestce z wieloletnią endometriozą w wywiadzie? Odpowiedź: histerektomię.

Foto: pixabay.com

Bardzo trudno jest mi od razu pogodzić się z tak radykalnym rozwiązaniem. W końcu chodzi o narząd bardzo istotny dla kobiety. Po wielu analizach, godzinach rozmów z osobami, które przez to przeszły, dramatycznych przemyśleniach, podejmuję decyzję na tak.

Nie ma na co czekać. Chcę to zrobić jak najszybciej. W niespełna miesiąc trafiam na oddział ginekologiczny. Chętnie rozmawiam z pacjentkami o „mojej” chorobie i przekonuję się, że albo w ogóle nie słyszały o niej (o zgrozo!), albo dobrze wiedzą, o co chodzi, gdyż przeszły jej wszystkie etapy dokładnie tak jak ja.

Comiesięczna walka z bólem, osłabienie, obfite krwawienie, stres, dysfunkcyjność, w końcu anemia i to przerażenie, że za mniej więcej cztery tygodnie znowu będzie powtórka.

I te zapewnienia, że jak się urodzi dziecko, wszystko się unormuje. Jeżeli po pierwszym nie, to po drugim na pewno. No niestety. Tak to nie działa. I przychodzi taki moment, kiedy doprowadzone do kresu wytrzymałości zaczynamy wierzyć już tylko intuicji. A intuicja podpowiada nam, że żeby przeżyć, musimy dokonać wyboru: albo ja, albo moja macica. Idąc dobrowolnie na stół, bezgranicznie ufamy, że ręce operatora zapewnią nam spokojną dalszą część życia.

Operacja

W szpitalu wszystko przebiega bez zarzutu. No może tylko drobny niepokój budzi problem z założeniem wenflonu. Trzeci, czwarty, piąty raz. Dalej nie liczę. Podobno mam dziwnie zakręcone żyły. Grunt, że się w końcu udało. Z operacji pamiętam tylko, jak najpiękniejszy głos na świecie oznajmił mi, że budzimy się i że już po wszystkim. Po dwóch dniach jestem w domu. Hurraaa!

I tu pojawia się pierwszy problem. Nigdzie nie można kupić leku przeciwzakrzepowego, przepisanego na receptę, którą dostałam wraz z wypisem ze szpitala. Sytuacja jest dosyć trudna: sobota, po godzinie 16. Większość aptek jest zamknięta. Czy z zaszytymi czterema dziurami w brzuchu powinnam jeździć po mieście? Ostatecznie decyduję się na zamiennik (niechętnie).

Drugi problem. Ku mojemu wielkiemu przerażeniu kompletnie przestał działać końcowy odcinek mojego przewodu pokarmowego. Wiem, że go mam, bo bardzo boli.

Nie wiem, co się dzieje. Nikt podczas nie tak dawnego pobytu w szpitalu nie poinformował mnie, że przez kilka tygodni tak właśnie może być (przydałyby się chociaż jakieś ulotki, broszurki informacyjne na ten temat). Trzeci problem. Do ręki dostaję wyniki badania histopatologicznego. Pani sekretarka pociesza mnie i radzi, żebym się za bardzo w nie niewczytywała i nie szukała wyjaśnień „po internetach”. Drżącym głosem czytam kilka razy: „rak gruczołowy trzonu macicy”. „Konsultacja onkologiczna za siedem dni”…

Że co? Że ja? Siedem dni czekania? Następnego dnia umawiam się na prywatną wizytę do onkologa. Zaczyna robić się poważnie. Czuję, jak moje życie przeskakuje na inne tory. Dowiaduję się, że za pięć tygodni kolejna operacja, gdyż muszę jak najszybciej usunąć jajniki, pobrać okoliczne węzły chłonne. Potem radioterapia, bo przed usunięciem macica poddana została morcelacji i nie wiadomo, czy nie doszło do rozsiania komórek rakowych. Na zakres radioterapii będzie miał wpływ wynik badania histopatologicznego.

Konsultacja

Z taką wiedzą idę na wyznaczoną przez szpital konsultację onkologiczną. Jestem umówiona na czternastą. Jak się okazuje, nie tylko ja. Razem jest nas siedem, a kolejne panie cały czas przybywają. Wszystkie na tę samą godzinę. Powoli zaczyna brakować miejsc siedzących. Trudno się stoi, wszystkie jesteśmy dopiero co po zabiegach.

Nareszcie moja kolej. Jestem tak stremowana i zestresowana, że nawet nie wiem, o co zapytać. Słucham i poddaję się bezwolnie decyzjom lekarza jak zwykły uczniak. – Najpierw usunięcie jajników, a potem zobaczymy. Nieśmiało pytam, czy mój organizm wytrzyma dwie narkozy w tak krótkim czasie.

– A czym się pani martwi? Przecież jest pani młoda i zdrowa! – W moim przypadku pozory mylą – odpowiadam. – No tak…

Jestem lekko oszołomiona. W ciągu 12, może 14 minut pani doktor zdążyła zapoznać się z moją historią choroby, opisem operacji, porozmawiać przez telefon z inną pacjentką i chwilę ze mną. Nie dowiedziałam się niczego na temat mojej nowej choroby. Żadnych rokowań. Żadnego wsparcia. Jak na pierwszą konsultację onkologiczną to trochę słabo. Pozostaje spory niedosyt.

Wychodzę z gabinetu i czuję na sobie pytający wzrok kilkunastu oczekujących zdenerwowanych kobiet. Mijając je bez słowa, zaczynam się zastanawiać, czy jesteśmy jeszcze pacjentami/ludźmi, czy stajemy się właśnie bezosobowymi numerami kart DILO. Boję się tego. Boję się takiego leczenia. Tak nie chcę. Podejmuję decyzję o zmianie szpitala.

Inna placówka – inne reguły

Na dzień dobry: konsylium, czyli pełna, wyczerpująca informacja o planowanym zabiegu i dalszym leczeniu. Potem obserwacja pacjenta i efektów wszystkich zastosowanych działań medycznych. Profesjonalizm i wysoka kultura osobista. Jest tak, jak chciałam. Co więcej, już przy pierwszym podejściu pani pielęgniarce udaje się założyć wenflon. Chyba jednak nie mam takich zakręconych żył. Wpadki też są.

Wieczorem, dzień przed zabiegiem poprosiłam o czopek glicerynowy, żeby z pustymi jelitami położyć się na stół.

Dostałam, zaaplikowałam i czekałam. Kiedy po upływie godziny nie wystąpiło kompletnie nic, zaniepokojona postanowiłam odszukać opakowanie i przekonać się, czy nie doszło do pomyłki. Okazało się, że zamiast na przeczyszczenie dostałam czopek rozkurczający, który skutecznie zatrzymał perystaltykę. Kiedy opowiedziałam o tym dyżurnej pielęgniarce, obydwie nie potrafiłyśmy powstrzymać się ze śmiechu. Taki peszek.

E-medycyna

Operacja przebiegła prawidłowo, dostałam dobre gazy. Gojenie też prawidłowe. I znowu mogę opuszczać oddział. Jeszcze tylko wypis i e-zwolnienie. W ogóle e-medycyna robi na mnie olbrzymie wrażenie. Zapomnijmy o druczkach L4. Idzie nowe, lepsze, łatwiejsze. Szpital wystawia zwolnienie drogą elektroniczną, wysyła drogą elektroniczną i skucha, bo Zakład Ubezpieczeń Społecznych nie otrzymuje takiegoż drogą elektroniczną.

Gdyby nie moja księgowa, pewnie do tej pory nikt by nie wiedział, że jestem na zwolnieniu. Pracownik ZUS-u poinstruował mnie, że muszę ponownie udać się do szpitala w celu odebrania zwolnienia, tym razem w wersji papierowej. Ponieważ przez całe to zamieszanie upłynęło sporo czasu, z jednego zwolnienia zrobiły się trzy – tak generuje system, kiedy wystawiamy dokumenty z wsteczną datą.

Kolejny krok to ePUAP. Każde z trzech zwolnień ma przypisany oddzielny kod, który po autoryzacji szybko muszę odesłać do ZUS-u za pomocą esemesa.

Tak też czynię. Poszło! Po kilku dniach otwieram pismo z ZUS-u z formularzami do wypełnienia i obowiązkiem ich dostarczenia do wyznaczonego oddziału. Czyli poszło, ale nie dotarło. Jeżeli nie dostarczę ww. druczków w wyznaczonym terminie, zasiłek chorobowy nie będzie mi przysługiwał. Oczywiście biegiem dostarczam. Efekt jest taki: tradycyjne L4 i po czterech tygodniach pieniądze są na koncie. E-zwolnienie: po pięciu tygodniach na koncie nie ma nic.

Wygląda na to, że moja walka o zdrowie toczy się już na dwóch frontach. Jak zakończy się operacja z ZUS-em, tego nie wiem. Mam wrażenie, że jestem pionierem i przecieram szlaki, po to, aby wszyscy po mnie mieli łatwiej. Tylko szkoda mi tej energii i czasu poświęcanego na sprawy, które nie powinny mnie obchodzić. Znowu powraca do mnie natrętna myśl, że jestem tylko peselem, numerem choroby, niezdolnością do pracy od-do. Znowu przestaję być pacjentem/człowiekiem.

Życzeniowo

W natłoku przepisów regulujących funkcjonowanie ochrony zdrowia łatwo zgubić istotę rzeczy. Gdzieś nam się zapodziewa pacjent i jego choroba. Na własnym przykładzie widzę, jak szybko wpadamy w pułapkę licznych procedur. Lekarz ma leczyć i ma mieć na to odpowiednią ilość czasu! Na własnym przykładzie widzę, jak niepostrzeżenie endometrioza przekształciła się w chorobę onkologiczną.

Uważam, że za mało wiedziałam na jej temat i za mało byłam wyczulona na skutki nieleczenia tej choroby.

Mój pierwszy operator powiedział, że nie można było niczego więcej zrobić, że rozpoznanie raka przed zabiegiem było niemożliwe. Życzyłabym sobie, żeby udało się wkrótce wypełnić tę lukę diagnostyczną. Aby prawidłowe rozpoznanie pomogło lekarzowi wybrać najodpowiedniejszą metodę chirurgiczną, która nie tylko skutecznie wyleczy, ale jak najmniej okaleczy kobietę.

Doktor Anna
Okulistka