22 listopada 2024

TYLKO U NAS: Kardiolog od 11 lat z prokuratorem na karku

„W dyrekcji szpitala mówią, że dokumentacja obejmująca 15-letnią historię chorób jest sprawdzana przez grupę prokuratorską. Jak mam się czuć?” Z prof. Jackiem Dubielem, kardiologiem, nauczycielem akademickim, wieloletnim szefem II Kliniki Kardiologii Collegium Medicum UJ, rozmawiają Ryszard Golański i Marta Jakubiak.

Foto: Marta Jakubiak

Nieodłączną częścią pracy lekarza jest spotkanie ze śmiercią. Co dla lekarza znaczy śmierć pacjenta?

Śmierć jest nieubłaganą konsekwencją życia. Nikt nie przechodzi obok niej obojętnie. Każda śmierć pacjenta pozostawia w psychice lekarza ślad. Zawsze poddawana jest analizie. Są śmierci, które szczególnie się pamięta.

Po 52 latach pracy mogę powiedzieć, że każdy zgon chorego był dla mnie dużym przeżyciem. W nasz zawód wpisana jest wrażliwość na drugiego człowieka. I nie znajduję czegoś, co mogłoby stanowić dla lekarza parawan ochronny.

Śmierć jest konsekwencją pewnych zdarzeń chorobowych, przewidzianych lub nieprzewidzianych. Nie przejdziemy przez ten zawód bez żadnych niepowodzeń leczniczych. Nie ma lekarza na świecie, który miałby same sukcesy. Śmierć zawsze pozostawia obszar do przemyśleń. Jako lekarze, musimy pamiętać, że wybraliśmy zawód, który jest szczególnym wyzwaniem.

Jest rok 2006. W pana klinice umiera Jerzy Ziobro. Jak śmierć tego pacjenta wpłynęła na pana pracę i życie?

Nigdy wcześniej nie spotkałem się z sytuacją, w której ktoś w obliczu śmierci zarzuca mi niewłaściwe postępowanie albo brak rzetelności. Do chorego zawsze podchodziłem namaszczony słowami znakomitego lekarza i chirurga, księdza Krzysztofa Szczygła, który przed laty powiedział mi: „Pamiętaj, przystępując do leczenia chorego, musisz przejść tzw. próbę rodzinną – lecz go tak, jak leczyłbyś swoją najbliższą rodzinę”.

Według tej zasady postępowałem i o to samo prosiłem też swoich uczniów. Ta śmierć zmieniła w mojej pracy i życiu bardzo wiele. W atmosferze stresu i polowania z nagonką nie da się normalnie pracować. Wiedziałem, że nie mogę zmieniać kierunku działania kliniki i moich asystentów. Czasami patrzyli na mnie z wielką troską, widząc, że pomimo bardzo agresywnych działań nie daję po sobie poznać, że nie mam komfortu pracy.

Nie dawałem tego odczuć ani tym, którzy się kształcą, ani pacjentom. Gdy z określonym zadaniem na tej samej scenie pracują prokuratorzy, bardzo ciężko wykonywać nasz zawód. Lekarz ma ograniczone możliwości reagowania na tego typu działania. To bardzo deprymuje. Szczególnie młodych lekarzy, którzy wykonują wielki wysiłek, żeby się kształcić.

Mają świadomość, że ich pracy towarzyszy głęboka podejrzliwość, której celem jest wykazanie czegoś nieprawidłowego. Jeśli każda śmierć w klinice jest analizowana w aspekcie postępowania prokuratorskiego, nie jest łatwo wypełniać codzienne obowiązki i podejmować decyzje, czasem trudne decyzje. Czuje się ciągłe zagrożenie i obawę, że za chwilę praca lekarza z całą dokumentacją będzie analizowana.

Dlaczego rodzina zgłosiła sprawę do prokuratury? Nie rozmawiali państwo ze sobą jak lekarz z lekarzem?

Nie, po śmierci pacjenta nie. Rozmawialiśmy wcześniej, w czwartym dniu pobytu doktora Ziobro w klinice. To była życzliwa rozmowa. Powiedziałem wówczas, że stan zdrowia chorego jest zadowalający, co było zgodne z prawdą. Że na daną chwilę zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić.

Uprzedziłem również, że nie będzie mnie przez trzy dni, bo wyjeżdżam na konferencję do Warszawy, ale pacjent pozostaje pod opieką mojego znakomitego zastępcy. Pani doktor nie zgłaszała wówczas żadnych pretensji. Potem spotkaliśmy się dopiero na rozprawie.

Gdyby dzisiaj pacjent z podobnymi objawami został przywieziony do kliniki, to postąpilibyście w ten sam sposób co w czerwcu 2006 r.?

Tak, postępowanie byłoby takie samo. Mieliśmy związane ręce, jeśli chodzi o decyzję, czy podjąć interwencję przezskórną, czy kardiochirurgiczną. Chory nie był diagnozowany przez zespół tej kliniki. Lekarzem, który dał wskazania do pilnej koronarografii, nie był lekarz mojego zespołu.

Państwo nie weryfikują takich wskazań?

Pacjenta kierował do nas samodzielny pracownik naukowy i przyjaciel rodziny. Badał chorego dzień wcześniej. Ponieważ wyjeżdżał, dał wskazania do pilnej koronarografii za cztery dni, kiedy wróci z wyjazdu.

Dlaczego podjęliście interwencję wcześniej?

Coś się zdarzyło, dostaliśmy alarmujące telefony odnośnie dolegliwości doktora Jerzego. Lekarz opiekujący się nim kontaktował się z pierwszym dyżurnym zespołu zabiegowego, czyli zespołu doktora Dariusza Dudka. Pacjent został przyjęty, ale nie do kliniki, do której miał wyznaczony termin. I to zrobiłbym inaczej – poleciłbym przyjąć go do tej kliniki, gdzie był diagnozowany.

Jednak w tym dniu dyżur ostrych zespołów wieńcowych miała II Klinika Kardiologii, którą prowadziłem, więc został przyjęty właśnie do niej. Dwa dni wcześniej choremu ustawiono bardzo agresywne leczenie przeciwpłytkowe, podwójne – klopidogrel 300 mg dziennie z aspiryną, i to w dawce takiej, jaką podaje się jako przygotowanie do bezpośredniej interwencji przezskórnej.

Nie dziwię się więc, że pierwszy dyżurny operator podjął decyzję wykonania angioplastyki wieńcowej, ponieważ alternatywna operacja była wykluczona, gdyż wiązała się ze zbyt dużym ryzykiem w przypadku chorego na pełnym leczeniu przeciwpłytkowym, gdzie każde wkłucie to z potężne ryzyko krwawienia. Każdy, kto wykonuje taką czynność manualną, dokładnie wie, o czym mówię. Teraz robi się takie zabiegi, bo mamy zabezpieczenie w postaci koncentratu płytkowego. W 2006 r. operacja była zbyt ryzykowna.

To fakt, biorę pacjenta na blok, kiedy wiem, że mam płytki…

Ale ryzykuje pan tylko wtedy, gdy nie ma alternatywnego postępowania, gdy wiadomo, że do rana pacjent umrze. W czasie koronarografii okazało się, że mamy dwie zamykające się tętnice z zespołem NSTEMI. Założyliśmy stenty i ustabilizowaliśmy pacjenta. Drugi zabieg stentowania robił już lekarz, który prowadził chorego i skierował do szpitala.

Wystąpiła mała dysekcja na diagonalnej z niewielką wybroczyną do osierdzia, dlatego pacjent odczuwał dolegliwości bólowe, w związku z czym następnego dnia zrobiono kontrolną koronarografię. Wszystkie tętnice były drożne, z przepływem. Stenty były założone prawidłowo. W kategoriach angiograficznych chory miał pełną rewaskularyzację. Niestety, doszło do zakrzepu w jednym z nich.

Wystąpił zespół no-reflow, który zdarza się w 30 proc. przypadków. Jeżeli się go nie rozpozna i nie leczy, to można mówić o niewłaściwym postępowaniu. Jeśli podejmie się interwencję, mówimy o leczeniu powikłań – to normalna procedura na całym świecie. To zdarzenie niepożądane, które może wystąpić.

30 proc. pacjentów ma oporność na leczenie przeciwpłytkowe.

Na szczęście nie w takim odsetku występują powikłania. Dotyczą one tylko 10 proc. z tych trzydziestu. Dlatego obecnie stosuje się prasugrel, który nie daje oporności na leczenie przeciwpłytkowe. Pani redaktor pytała, jak to wpływa na człowieka…

Nie może wpływać dobrze, kiedy jest się cały czas pod pręgierzem niesłusznych oskarżeń. Lekarz z prokuratorem na karku czuje się gorzej, niż jakby mu odebrano inicjatywę samodzielnej pracy. To paraliżuje.

Pan wziął na siebie odpowiedzialność za cały zespół. Dlaczego?

Zespół przez tyle lat miał do mnie pełne zaufanie. Czułem się za nich odpowiedzialny i chciałem, by obecność prokuratora nie paraliżowała ich pracy. Czuję pewnego rodzaju rozgoryczenie, że środowisko, chociaż ma już doświadczenia z pierwszej kadencji Ministra Sprawiedliwości, w takich sytuacjach nie zajmuje jednoznacznych stanowisk. Jak wiemy, doktor G. jest już obecnie wrakiem człowieka.

Jakby pan profesor widział to zajęcie wspólnego stanowiska?

Chciałbym, żeby na paskach w telewizji nie pojawiały się informacje o rzekomych błędach lekarskich, żeby nie szermować tym, że służba zdrowia jest przekupna i niedouczona.

Niestety, sensacja sprzedaje się najlepiej…

Nie znam kraju, który poświęcałby tę najbardziej delikatną materię, jaką jest służba zdrowia i lekarz, na pastwę rozgrywek osobistych.

Czy w swojej klinice złamał pan prawo i dopuścił doktora Dariusza Dudka do stołu operacyjnego, choć ten nie miał do tego kwalifikacji – w 2006 roku był internistą, a nie kardiologiem?

W Polsce na 10 szkolących się na kardiologii lekarzy trzech zostaje zabiegowcami. Tyle wspólnego z umiejętnością wykonywania angioplastyki wieńcowej ma specjalizacja z kardiologii. Oczywiście w 2006 r. nie było w Polsce żadnych regulacji, kto może wykonywać zabiegi angioplastyki, a kto nie może. Pierwszą koronarografię zrobił torakochirurg Wiktor Iljin.

Dopiero trzy lata temu, w 2014 r., powstały wytyczne certyfikatu kardiologa interwencyjnego, które określają, ile zabiegów musi wykonać samodzielnie operator, żeby mieć certyfikat oraz że powinien mieć specjalizację z kardiologii albo z dziedzin zabiegowych pokrewnych, czyli albo drugi stopień specjalizacji z interny, albo z radiologii. W 2006 r. korzystaliśmy z wytycznych amerykańskich i europejskich, według których certyfikat otrzymywało się, mając 500 samodzielnie wykonanych zabiegów.

W tym okresie docent Dudek miał za sobą niemal dwa tysiące zabiegów wykonanych w Polsce i za granicą. Już w 2003 r. do Krakowa przyjechał prof. Jean Marco z prośbą, żebyśmy transmitowali do Paryża zabieg interwencyjnego leczenia zawału. Zostaliśmy tym samym zaproszeni na warsztaty kardiologii interwencyjnej PCR Paris.

„[…] stenty amerykańskiej firmy Boston, które dr Dudek zastosował u mojego męża, były dopiero w pierwszej fazie badań klinicznych w wielonaczyniowej chorobie wieńcowej” – czy to był eksperyment medyczny?

To był stent dopuszczony do użycia, miały certyfikat. To już zostało wyjaśnione. Ta procedura nie miała żadnych cech eksperymentu medycznego. Ponadto zarzuty dotyczą też programu pod nazwą „SYNTAX”, od ośmiu lat prowadzonego w Europie. Obejmuje on wyłącznie pacjentów ze stabilną dławicą piersiową. Polska została do niego zaproszona w 2005 r.

W Krakowie objęto nim 15 pacjentów. Prowadzono protokoły, było badanie randomizowane, wszystko odbywało się zgodnie ze standardami. Doktor Jerzy Ziobro nigdy się w nim nie znalazł, ponieważ był pacjentem z ostrym zespołem wieńcowym. Obecnie toczy się postępowanie prokuratorskie sprawdzające realizację tego programu.

Myśli pan, że można było tego procesu uniknąć?

Strona skarżąca weszła na drogę procesową tak daleko, że już z niej nie zejdzie.

Sąd pierwszej instancji uniewinnił wszystkich czworo pozwanych lekarzy.

To nie ma najmniejszego znaczenia. Prokuratura dwukrotnie umorzyła postępowanie. Wówczas strona skarżąca wystąpiła z oskarżenia subsydialnego. W ciągu ostatnich dwóch lat zmiany w systemie sądownictwa sprawiły, że postępowanie z powództwa prywatnego zmieniono na postępowanie prokuratorskie.

Przecież powstały specjalne komisje do spraw orzekania o zdarzeniach medycznych. Kiedyś Jacek Żochowski, chyba najlepszy z dotychczasowych ministrów zdrowia, powiedział bardzo ważne zdanie: „Medycyna, kardiologia, to bardzo delikatna materia, której nie można oddać w ręce tylko polityków”.

Operacja się udała, pacjent zmarł. Trudno to zrozumieć.

Czy w rozmowie z pacjentem mam mu przedstawić wszystkie możliwe powikłania? Mówię przede wszystkim o celu i przebiegu zabiegu. Oczywiście powikłania mogą wystąpić. Informację o nich pacjent otrzymuje w karcie, którą podpisuje, wyrażając zgodę na zabieg. Najczęściej jednak nie chce tego czytać, nie chce informacji, co złego może się stać. Woli nie wiedzieć.

Czy rozumie pan determinację, żal, pretensje pani Krystyny Kornickiej-Ziobro? Może to ona jest tym lekarzem, który ma rację?

Nie, nie rozumiem. Zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić.

Jak pan myśli, kiedy skończy się ta sprawa i jakie będzie zakończenie?

Nie wiem kiedy, ale myślę, że zakończenie może być tylko jedno – takie, które zadowoli Ministra Sprawiedliwości.

Jedyne możliwe według pana?

Tak. Po tych 11 latach przestałem już wierzyć, że prawda zawsze zwycięża.

A czuje się pan winny?

Nie. I muszę powiedzieć, że nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką dozą nienawiści. Kiedy ktoś pyta, jak się czujesz, odpowiadam: od 11 lat codziennie, choćby na chwilę, wracam do tej sytuacji z obawą, co jeszcze może się zdarzyć. Przychodzę na klinikę i dowiaduję się, że kolejny asystent jest wezwany do prokuratora. Pytają o wszystko. Z kolei w dyrekcji szpitala mówią, że dokumentacja obejmująca 15-letnią historię chorób jest sprawdzana przez grupę prokuratorską. Jak mam się czuć?

Przeszedłem na emeryturę, ale lekarzem nie przestałem być. Chciałbym przestrzec młodych adeptów tego zawodu, że biorą na siebie wielką odpowiedzialność. W tym zawodzie nikt im nic nie obieca, samych sukcesów i radości nie będzie. Mogę zapewnić ich tylko o jednym, że jeśli będą dobrze wykonywać swoją pracę, to będą mieć najwyższą nagrodę – poczucie, że pomagają drugiemu człowiekowi.

„Bo cóż jest nasze życie warte, jeśli drugiej osobie nie przynosimy nadziei” – jak powiedział bohater opowiadania „Listonosz” Marka Hłaski. Już doszedłem do pewnej granicy wytrzymałości. Czeka mnie jeszcze apelacja, która wiem, jak się skończy.

Skąd pan to wie?

Bo został wyznaczony cel.

Co pan czuje?

Głęboki żal. Mam poczucie wielkiej krzywdy.

Wywiad ukazał się na łamach „Gazety Lekarskiej” (nr 11/2017) pt. „Listonosz”