Lekarz to nie kelner. Transplantacja bez transfuzji krwi
Lekarze Kliniki Hematologii, Nowotworów Krwi i Transplantacji Szpiku Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu przeprowadzili u chorego autotransplantację komórek krwiotwórczych bez stosowania transfuzji krwi.
Foto: Marta Jakubiak
Z szefem zespołu, który podjął się tego zadania, prof. dr. hab. Tomaszem Wróblem, rozmawia Lidia Sulikowska.
Czy rezygnacja z przetaczania krwi nie była podejmowaniem niepotrzebnego ryzyka?
Gdybyśmy nie podjęli się tego zadania, pacjent nie zdecydowałby się na transplantację szpiku, co w jego przypadku zapewne skończyłoby się tragicznie.
Owszem, ryzyko ewentualnych powikłań było nieco większe niż przy wspomaganiu transfuzją krwi, ale potencjalne korzyści z samego wykonania przeszczepu dużo większe. Mężczyzna nie wyraził zgody na przetoczenie ze względów wyznaniowych, ale był pozytywnie nastawiony, chciał się ratować i zastosować się do wszystkich innych naszych zaleceń.
Znaleźliśmy nić porozumienia. Lekarz nie może mieć paternalistycznego podejścia, trzeba uwzględniać potrzeby chorego. Oczywiście nie jesteśmy kelnerami, którzy zrobią wszystko na życzenie pacjenta, ale tam, gdzie to możliwe, trzeba się dostosować. I przede wszystkim słuchać, czego od nas oczekuje.
Co było najtrudniejsze w podjęciu tej decyzji?
Największym wyzwaniem było przełamanie bariery psychologicznej, która tkwiła w nas, lekarzach. Czasem trudno jest zaryzykować i zrobić coś inaczej, niż dyktuje standard.
W jaki sposób udało się ominąć konieczność transfuzji krwi?
Nasz podopieczny chorował na chłoniaka Hodgkina, nie reagował na dotychczasowe leczenie, megachemioterapia wspomagana autotransplantacją szpiku była szansą na przełamanie oporności. W takim przypadku najpierw pobiera się od chorego komórki krwiotwórcze i zamraża je. W dalszym etapie stosuje się bardzo intensywną chemioterapię. Następnie przeszczepia się komórki krwiotwórcze.
Zanim przeszczepione komórki hematopoetyczne podejmą pracę, pacjent pozostaje w okresie aplazji. Wówczas chory wymaga przetoczeń masy erytrocytarnej i płytkowej. My takiej procedury nie mogliśmy wdrożyć. Staraliśmy się więc osiągnąć jak najwyższy poziom hemoglobiny przed przeszczepieniem. Pacjent otrzymywał preparaty z żelazem, a także leki poprawiające szczelność naczyń krwionośnych. Dbaliśmy też, aby po zabiegu nie poruszał się bez asysty. Wszystko po to, aby zredukować ryzyko krwawień i objawów niedokrwienia.
Na kim się wzorowaliście?
Tego typu zabiegi były już wykonywane na świecie, szczególnie w USA, choć to oczywiście dość rzadkie przypadki. Mogliśmy jednak zapoznać się literaturą medyczną w tym temacie.
Zabieg wykonano w grudniu 2017 r. Jak czuje się pacjent?
Autotransplantacja się udała, bez konieczności zrobienia transfuzji, a jeśli chodzi o jego podstawową chorobę – chłoniaka Hodgkina – to chory jest pod stałą obserwacją.
Pokazał pan tym doświadczeniem, że w całym procesie leczenia ważne jest współdecydowanie z chorym o wyborze terapii. Jaka jest granica takiego postępowania?
Często się nad tym zastanawiam. Na pewno stawiane przez pacjenta oczekiwania co do wyboru metody leczenia nie mogą być sprzeczne z aktualną wiedzą medyczną. Myślę, że trzeba zważyć potencjalne ryzyko w stosunku do możliwych do osiągnięcia korzyści. Każda tego typu decyzja jest indywidualna. Na pewno jednak trzeba rozmawiać i mieć do siebie zaufanie.
Boli mnie to, co się obecnie dzieje w polskiej medycynie. Nagonki medialne na lekarzy osłabiają zaufanie, które jest nieodzowne w relacji pacjent-lekarz. Moi skandynawscy koledzy powiedzieli mi ostatnio, że w Polsce uprawia się medycynę defensywną. Lekarze często przyjmują postawę pasywną z obawy przed zarzutami o popełnienie błędu. Myślę, że budowanie zaufania i szacunku dla kompetencji lekarzy jest warunkiem postępu w medycynie.