Moje najgłupsze powikłanie
Wszyscy je mamy. Nie przyznajemy się jednak do nich otwarcie i publicznie. Rozmawiamy tylko czasem o nich półgębkiem, w zaciszu szpitalnej dyżurki, kiedy akurat trafi nam się spokojny dyżur z kolegą lub koleżanką, którym ufamy.

Najserdeczniej zapraszam państwa na przełomową, być może pierwszą w historii polskiej medycyny, konferencję naukową. Choć sesje będą wielospecjalistyczne, a prezentacje zaskakująco różnorodne, to temat wystąpienia, który zadano, jest dla wszystkich prelegentów ten sam. Każdy mianowicie będzie musiał opowiedzieć o swoim najgłupszym powikłaniu.
W konferencji, tak to widzę, wezmą udział między innymi największe medyczne sławy. To ci, którzy zwykle na kongresach opowiadają o swoich pionierskich metodach leczenia, najnowszych doniesieniach, przełomowych odkryciach. Tym razem zadanie będzie odwrotne – opowiedzieć o tym, jak wszystko, co mogło pójść źle, tak właśnie poszło. Patronem konferencji będzie Edward A. Murphy Jr. – ten od praw nazwanych jego imieniem.
Spodziewam się tłumów. Spodziewałbym się w zasadzie. Konferencja bowiem się nie odbędzie. W Polsce oficjalnie błędów medycznych nie ma. To znaczy są – prokuratura wszczyna rocznie około 3 tys. spraw z tego powodu, ale jednak nie ma, bo nie rozmawia się o nich w środowisku. Są to zatem błędy Schrödingera – niczym kot ze słynnego eksperymentu myślowego: jednocześnie istnieją i nie istnieją.
Pojechałbym na konferencję „Moje najgłupsze powikłanie” nawet na drugi koniec Polski. Zapłaciłbym za udział w niej duże pieniądze. Byłbym w stanie nawet zrezygnować z wieczornego bankietu, żeby już od następnego rana pilnie (i bez bólu głowy) słuchać o tym, jak rutynowa koronarografia skończyła się zatrzymaniem krążenia, jak ktoś zamiast inhibitora pompy protonowej podał lek zwiotczający mięśnie, jak dren, który miał trafić do opłucnej, trafił do lewej komory serca, i tak dalej.
Chętnie opowiedziałbym też, jeśli ktoś chciałby słuchać (choć żadna ze mnie medyczna sława), o moim najgłupszym powikłaniu. Bo – moi drodzy – wszyscy je mamy. Nie przyznajemy się jednak do nich otwarcie i publicznie. Rozmawiamy tylko czasem o nich półgębkiem, w zaciszu szpitalnej dyżurki, kiedy akurat trafi nam się spokojny dyżur z kolegą lub koleżanką, którym ufamy.
Wiem, że atmosfera społeczna nie pomaga. Trzymam kciuki za słuszne starania Naczelnej Rady Lekarskiej o wprowadzenie klauzuli no fault. Idea odejścia od szukania – w przypadku błędu medycznego – kozła ofiarnego i zamiast tego uważnego prześledzenia całego procesu (edukacyjnego i organizacyjnego), który do błędu doprowadził, wydaje mi się ze wszech miar słuszna. Martwię się jednak, że wprowadzenie takiej klauzuli, która w świecie zachodniej medycyny jest już standardem (bo ratuje ludzi!), nie będzie się w Polsce politycznie opłacać.
Polityka to jednak nie mój obszar kompetencji. Pozostaje mi wierzyć w mądrość i dalekowzroczność wybrańców narodu. Najłatwiej oczywiście znaleźć winnego: wskazać go palcem, zlinczować, z nazwiskiem skróconym do jednej litery i czarnym paskiem na oczach uczynić go (bądź ją) czarnym charakterem. Takie załatwienie sprawy zaspokaja potrzebę rewanżu społecznego, ale o prawdziwych przyczynach problemu mówi stosunkowo niewiele. Powikłanie to najczęściej koniec pewnego procesu, często trwającego wiele lat.
Jaką rolę w całej sytuacji miał bowiem nieuchwytny, ale wszechpotężny system? Jak przebiegał proces kształcenia autora błędu? Czy miał zapewniony nadzór? Czy oferowano mu odpowiednie szkolenia?
Czy nie był przeciążony pracą? Czy sygnalizował wcześniej jakieś problemy albo czy je u niego zauważano? Czy zaoferowano mu wsparcie? Najczęstsza, zgodna z rzeczywistością, odpowiedź na pytanie o przyczynę powikłania brzmi: „To skomplikowane”. Skomplikowane odpowiedzi mało kogo interesują. Tylko one mogą jednak być podstawą ewaluacji i wprowadzenia słusznych zmian.
O tym, że o błędach medycznych w gronie kolegów i koleżanek po fachu w zasadzie nie rozmawiamy, opowiedziałem kiedyś znajomej pilotce samolotu. Musiałem powtórzyć jej to dwa razy. Najpierw myślała, że źle usłyszała. „Przecież to zupełnie bez sensu” – powiedziała w końcu. „Ten system w ogóle się nie uczy”. Otóż to! Znane powiedzenie mówi, że kto nie zna historii, jest skazany na jej ciągłe powtarzanie. To opowieść o nas.
Nieprzypadkowo to właśnie pilotka samolotu zwróciła uwagę na bezsensowność takiego rozwiązania – wszak to w lotnictwie każde, nawet najdrobniejsze, niebezpieczne zdarzenie, musi zostać zgłoszone i bada je potem niezależna komisja. Uniknięcie takiego zgłoszenia grozi nawet pozbawieniem pilota licencji. Dzięki przejrzystości rozbiera się na czynniki pierwsze nawet najbardziej nieprawdopodobne sytuacje, a potem wydaje się odpowiednie zalecenia, a gdy trzeba, zmienia się standardy i przepisy. Jestem przekonany, że tak właśnie ratuje się życia: zarówno personelu pokładowego, jak i pasażerów.
Nic przyjemnego popełnić taki błąd. Nic fajnego mieć powikłanie. Nic chwalebnego, kiedy źle idzie coś, co dziesiątki czy setki razy szło dobrze. Znam również to wielkie „być może”, kiedy umiera chory, którego śmierci się nie spodziewamy. Byłem tam. Wracałem po takim dyżurze do domu, kładłem się na łóżku z rękami pod głową i wpatrywałem się w sufit. Jak w otwierającej scenie „Czasu apokalipsy” wiatrak krążył mi nad głową razem z myślami w tejże głowie. A może dało się zrobić coś inaczej? Może ta ostatnia decyzja była błędna? Może trzeba było szybciej? Albo wolniej? Jeszcze kogoś się poradzić? Zbyt brawurowo? Nadmiernie ostrożnie?
Znacie to? Wiem, że znacie. Przestańmy się oszukiwać, że nie mamy takich chwil – niezależnie od tego, czy w zawodzie pracujemy dwa, dziesięć czy czterdzieści lat. Boję się tych, którzy takich momentów zatrzymania, autorefleksji czy niepewności nie mają. Boję się zbyt pewnych siebie. Mam obawę, że pędzą na czołowe zderzenie z rzeczywistością. Lekarze są bowiem lepsi i gorsi, głupi i mądrzy, doświadczeni i początkujący, ale wszyscy, bez wyjątku, są omylni.
W chwili kiedy dostajesz do ręki prawo wykonywania zawodu, możesz być pewny lub pewna, że i do ciebie ten przymiotnik pasuje. Na kongresie – tym o najgłupszych powikłaniach – na koniec każdego wykładu wstawałbym i bił brawo na stojąco. Najgłębszy szacunek mam bowiem dla tych, którzy nie są bogami i nie mają co do tego złudzeń. Ani bogami pisanymi małą ani wielką literą, ani małymi ani dużymi.
Bardzo lubię te rzadkie wieczorne dyżurowe rozmowy, podczas których otwarcie opowiadamy sobie o tym, co nam się nie udało. To jedne z najważniejszych i najbardziej pouczających chwil w całym moim zawodowym życiu. Medycynę uprawiają ludzie. Ludzie błądzą. Ludzie podejmują złe decyzje. Ludzie popełniają błędy. Lekarze miewają głupie powikłania. Bardzo chciałbym pracować kiedyś w kraju, w którym ta prosta prawda nie jest prawdą wstydliwą.
Jakub Sieczko, lekarz anestezjolog
Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 3/2025