Nie tędy droga
„Wynegocjowałam wczoraj z ministrem zdrowia powrót drożdżówek. Będę negocjować również kawę” – pochwaliła się pierwszego października na antenie RMF FM minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska. Gdybym na własne uszy nie usłyszał, a potem jeszcze nie przeczytał zapisu rozmowy w internecie, pomyślałbym, że to zwiastun programu kabaretowego, a nie wypowiedź wysokiej rangi urzędnika państwowego.
Foto: Mariusz Tomczak
Chyba tylko wybory parlamentarne stanęły na przeszkodzie utworzenia w obydwu resortach departamentów kawy i drożdżówek, powołania zespołów zaprzyjaźnionych ekspertów, zainicjowania pielgrzymek dyżurnych autorytetów po zaufanych mediach oraz obdzielenia wypróbowanych artystów intratnymi zleceniami, by jeszcze donośniej obwieścić szkolnej dziatwie, jak to dobry rząd o nią dba.
Na przykład tak, jak zrobił to Henryk Sawka, wyrysowując – za jedyne 60 tys. zł – zalety pakietu onkologicznego. Kpiny? No jasne, bo czymże innym jest regulowanie mocą ustawy, jakiego koloru bułki mają być sprzedawane w sklepiku szkolnym i czym – w zastępstwie złowrogiego cukru – można posłodzić serwowaną do nich herbatę?
Ministerstwo Zdrowia staje za nowym prawem murem: „Jeżeli dziś nie nauczymy dzieci, jak prawidłowo się odżywiać, to za kilkanaście lat staniemy się społeczeństwem otyłych, schorowanych i nieszczęśliwych ludzi” – czytamy na stronie resortu. Jako diabetolog, na co dzień zajmujący się otyłymi i schorowanymi (choć w wielu przypadkach zaskakująco szczęśliwymi!) ludźmi, dobrze wiem, że nie da się rozwiązać problemu złego odżywiania drogą ustawy.
Co gorsze, wprowadzone prawo jest po prostu kiepskie. Zakazywanie pełnoletnim uczniom klas maturalnych kupna kubka kawy odniesie odwrotny skutek, bo młodzież w tym wieku nie lubi być traktowana na równi z maluchami. Nie bardzo wiem, jak prawodawcy wyobrażają sobie zaopatrywanie szkolnych sklepików w pieczywo razowe i pełnoziarniste, skoro w prawdziwej, a nie upozorowanej, znanej z dużych sklepów wersji, jest ono bardzo trudne do zdobycia. Z obsadzenia miodu w roli słodzika napojów gorących już mogą się cieszyć producenci jego tanich odpowiedników z Azji.
Poza tym szlaban na cukier do herbaty to po „rewolucji drożdżówkowej” hipokryzja, bo sznek z glancem, jak to się w Toruniu mojego dzieciństwa mówiło, ma go przynajmniej pięć łyżeczek! Zakazy sprzedaży (łącznie z bezcukrowymi gumami do żucia!) zmuszają uczniów do biegania na przerwach do przyszkolnych sklepów, co zwiększa niebezpieczeństwo wypadków. Już słyszy się o uczniach – dilerach chipsów i handlarzach białym proszkiem, w tym wypadku pod postacią soli i cukru.
Krótka sonda wśród rodziny i znajomych uzmysłowiła mi, że szkolna szara strefa produktów kwitnie nie tylko za sprawą przedsiębiorczych żaków. W niektórych sklepikach nadal handluje się tym, co zakazane, bo właściciele znają swoich klientów, a dla kontrolerów mają wytłumaczenie, że colę i hamburgery mają na własne potrzeby.
Odsetek grubasek w szkołach, jak chciałaby premier Kopacz, dzięki tej ustawie na pewno się nie zmniejszy. Po pierwsze, zmianą nawyków żywieniowych bez odpowiedniej dawki ruchu nie da się osiągnąć tego celu. Po drugie, szkolne menu to zaledwie fragment diety. Uczniowie są nieustannie kuszeni przez potężne koncerny spożywcze, które nie szczędzą środków na wyrafinowane reklamy śmieciowego jedzenia i dbają, by ich towary były odpowiednio wyeksponowane w punktach sprzedaży.
A w polskich domach rodzice nie serwują pociechom na śniadanie dwóch kromek grahama orkiszowego na zakwasie, obłożonych tofu i awokado, proponując do tego purre z topinambura i szklankę mleka migdałowego z nasionami chia i malinami. Ale to właśnie rodzice, wbrew współczesnym trendom i modom, mają największy wpływ na dzieci.
Przynajmniej niektórzy z nich posiadają solidną wiedzę na temat zdrowego żywienia. Z nauczycieli też nie trzeba robić idiotów, którym należy wskazywać paluchem, co zdrowe. Dlatego uważam, że rodzice wspólnie z nauczycielami powinni decydować, co ma być dostępne w szkolnym sklepiku i stołówce. W wielu szkołach już tak się działo za sprawą inicjatyw oddolnych, fundacji i stowarzyszeń.
Rząd wespół z parlamentem powinien dbać o jak najlepszy klimat dla tego typu przedsięwzięć, bo zgodnie z zasadą subsydiarności, będącą jednym z fundamentów ustrojów krajów cywilizacji zachodniej, państwo powinno wkraczać jedynie tam, gdzie skuteczne działania na niższym szczeblu nie są możliwe. No chyba że w całym tym szaleństwie chodziło o wprowadzenie do szkół, spełniających ministerialne wymogi, automatów z żywnością oraz sieciówek, gotowych przejąć sklepikowo-stołówkowy biznes.
Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 11/2015