3 maja 2024

Nikt już nie chce się poświęcać

COVID minął. Pamięć po „bohaterach”, którzy nie chcieli oklasków jak dla rzymskich gladiatorów, przeminęła szybciej niż sama epidemia, a po korytarzach szepcze się, że najlepiej wyszli na tym generałowie, którzy oglądali bitwę z wysokiego wzgórza – pisze Anna Gołębicka.

Fot. shuterstock.com

Wróciliśmy do tak zwanego normalnego świata, który jest jednak coraz mniej normalny… Nikt już nie ma zamiaru się poświęcać. Liczy się tu i teraz. Większość ma swój własny „sposób na” i nie ogląda się na innych. Podobno największym wyzwaniem jest to, by żerować, a nie żeby na tobie żerowali. Zresztą sam fakt istnienia słowa „żerowanie” jest już wymowny.

Podczas gdy korporacje starają się tworzyć leadership, inwestują w przywództwo, chcą wykorzystywać talenty pracowników, tworzyć im warunki do rozwoju (dają przestrzeń do przychodzenia z psem, na poważnych konferencjach prowadzi się rozmowy o urlopie menstruacyjnym i czy przychodzenie do pracy nie jest zbyt stresujące), pracownik szpitala funkcjonuje w klimacie zależności na miarę feudalizmu.

Poprzeczka zarządcza, podniesiona przez Uniwersyteckie Centrum Kliniczne (UCK) w Gdańsku, sprawiła, że stworzone przez nie rozwiązania chcą dziś wdrażać wszyscy ambitni szefowie. Tyle że udaje się to jak kopia iPhona w Tajlandii. Z wierzchu niby podobne, ale w środku ni hu, hu. Wygląda to zwykle tak, jakbyśmy tłoki z Porsche spasowali do Syrenki. W UCK mają wynik, to róbmy wynik, który stał się jedynym synonimem dobrze prowadzonego szpitala (choć w UCK nie o sam wynik chodzi).

Tak na marginesie, w przeciwieństwie do firm, w których wszystko opiera się na celach i zwykle znana jest definicja tego, co działa, w szpitalach nikt nie stworzył powszechnie obowiązującego, konkretnego paradygmatu dobrze działającego szpitala (bo przecież nie są nim ani akredytacje, ani przepisy ustawy o jakości). Przez długi czas funkcjonowała narracja, że jeśli szpital wykazuje stratę, to znaczy, że leczy pacjentów, nie oglądając się na rygory systemu, który daje za mało. Nawet bym to kupiła, gdyby nie fakt, że raju w tych szpitalach też nie było, a przynajmniej nie dla wszystkich.

Zatem aktualnie w ambitnych miejscach wyciskamy, ile się da, z tego co można rozliczyć w NFZ. W pogoni za zyskiem albo brakiem straty produkuje się procedury. Pacjent jest po prostu nieodzownym narzędziem do ich realizacji, a lekarz na etacie tanią siłą roboczą. Oczywiście jest to uogólnienie, które jak każde uogólnienie jest krzywdzące, ale ten właśnie obrazek zostaje w głowie, gdy rozmawia się o zarządzaniu placówkami z medykami z całej Polski.

Na to wszystko składa się słynna tabelka ze wskaźnikami minimalnego wynagrodzenia. Fantastycznie, że inne zawody medyczne dobrze zarabiają, ale sprowadzeni do parteru płacowego lekarze specjaliści („bo przecież mogą sobie dorobić”) powoli ewakuują się z publicznej ochrony zdrowia i niedługo będziemy leczyć tych, którzy mają dobrze wyceniane choroby samymi zabiegowcami, rozliczającymi się właśnie za procedurę.

Ale, ale, nie martwcie się! Ministerstwo Zdrowia specjalizuje się w szybkim rozwiązywaniu problemów. Szkoda tylko, że objawowo. Nie ma lekarzy – doprodukujemy! Kogo obchodzi jakość – sztuka jest sztuka. I zastanawiam się, dlaczego reklamujący to rozwiązanie urzędnik o mediolańskim looku nie chciał wziąć pod uwagę, że lekarz to kapitał, który jest przepalany na papiery i dezorganizację i że gdyby wyposażyć go w pomoc sekretarki medycznej, miałby więcej czasu na lekarzowanie.

A może właśnie jestem w błędzie? Bo tabelka z minimalnymi wynagrodzeniami to wcale niedrogi sposób na te papiery. O naiwności… Tak z perspektywy myślę, że rację mieli ci, którzy nie chcieli, by im klaskano.

Anna Gołębicka, ekonomistka, strateg komunikacji