O sztuce, Mitoraju i medycynie
Aura jesieni, odwiedziny grobów, przechadzki po cmentarzach i napływające co chwilę wiadomości o czyjejś chorobie, walce o życie z coraz częstszymi zwycięzcami śmierci, nastrajają do rozmyślań o rozlicznych związkach medycyny ze sztuką.
Foto: imageworld.pl
Mamy je już w XVII w. w „Lekcji Anatomii dr. Tulpa” Rembrandta, „Lekcji anatomii dr. Ruysch” Jana van Necka czy w XIX-wiecznym obrazie Andre Brouilleta „Jean-Martin Charcot” „prezentujący przypadek histerii”, ukazujący na płótnie lekarza z pacjentem. Ten Charcot stworzył całą ikonografię histerii. Wszystko to miało służyć bliższemu poznaniu ciała ludzkiego z punktu widzenia medycznego dla potrzeb sztuki.
Utrwalanie wiedzy medycznej w malarstwie już począwszy od połowy XIX w. wspierało autorytet medyków w społeczeństwie, często uważającym ich za szarlatanów i ambasadorów śmierci. Pisze o tym w swym interesującym eseju „Pomiędzy sztuką a medycyną – ciała kobiet i mężczyzn w reprezentacjach artystycznych, medycznych oraz popularnych” prof. dr Izabela Kowalczyk w „Nowinach lekarskich” (2012, 81, 5).
W czasach nam współczesnych twórcy z gatunku Beaux-Arts w swych dziełach mówią coraz częściej o chorobie (Flanagan, Kozyra), niepełnosprawności (Duffy, Quinn, Żmijewski), umieraniu i śmierci (Serrano, Libera, Soriano) czy seria „Nowotwory” Aliny Szapocznikow.
Przerywam te rozmyślania na wieść o śmierci Igora Mitoraja. Ten niezwykły Polak w swej genialnej sztuce rzeźbiarskiej od lat zajmował się pięknem i kruchością ciała ludzkiego, jego deformacjami, wynaturzeniem, ułomnością i niedoskonałością. W tym sensie bliski był medycyny, odwołując się do mitologii i historii w takich dziełach jak Ikar, Centauro, Eros, Mars, Gorgona, Paesaggio czy Ithaka.
Rozpoznawalność jego sztuki na całym świecie zawdzięcza reinterpretacji antyku. Tym spękaniom powierzchni posągów, ich zranieniom, okaleczeniom, powaleniom na ziemię, z niemo patrzącymi oczami i zawsze tymi samymi ustami, mającymi kształt ust autora, niby pieczątka twórcy na swej rzeźbie.
Zapewne dlatego tak częste zainteresowanie i podziw dla jego sztuki również w środowiskach medycznych Paryża, Rzymu, Mediolanu, Lozanny, Londynu, Hagi, Madrytu i Walencji. Wszędzie tam stoją – często monumentalne – jego pomniki z brązu lub marmuru kararyjskiego. Niektóre zawędrowały do Stanów Zjednoczonych i Japonii. Kilka można oglądać w Warszawie, Krakowie i Poznaniu.
Od wielu lat mieszkał i tworzył w toskańskim miasteczku Pietrasanta (tam, gdzie przed wiekami działał Michał Anioł) oraz w nadmorskiej rezydencji pod Marsylią (którą dzielił z ukochaną osobą). Miał za sobą okres paryski, a w dzieciństwie i młodości Grójec, Bielsko-Białą (gdzie ukończył Liceum Plastyczne) oraz Kraków i studia malarstwa pod kierunkiem Tadeusza Kantora.
Z ojczyzną utrzymywał serdeczne, acz głównie prywatne kontakty. Wśród jego przyjaciół był Waldemar Dąbrowski, Grażyna i Jan Kulczykowie, obiecujący reżyser Gabriel Gietzky, no i ja – niejednokrotnie namawiający Igora do tworzenia scenografii spektakli operowych.
Jego przedwczesne odejście w 70. roku życia jest przejawem brutalnej bezradności medycyny wobec losu ludzkiego. Tę bezradność widać każdej jesieni podczas odwiedzin na cmentarzach. Towarzyszy temu bezbronność wobec nekrologów oznajmiających chłodno, że znów kogoś ubyło.
Na pocieszenie – póki jeszcze żyjemy – dźwięczą mi słowa prof. Andrzeja Szczeklika w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: „Od zarania dziejów medycyna była sztuką, w końcu wywodzi się z magii – a to jest taki rodzaj zaklęcia świata, próba odmienienia go słowem…”. To pocieszenie, a może nawet szansa?
Sławomir Pietras
Dyrektor polskich teatrów operowych
Felieton ukazał się w „Gazecie Lekarskiej” nr 11/2014