Porzućcie Evidence Based Medicine
Zapomnijcie o badaniach randomizowanych – tych zaślepionych i tych nie. Wyrzućcie Pubmed z zakładek swoich przeglądarek, nie zaglądajcie do wytycznych, rekomendacji i zaleceń. Niepotrzebne wam ustalenia grup ekspertów i opasłe podręczniki.
Niech zupełnie nie obchodzą was najnowsze metaanalizy – te, które kończą się konkluzją, że sprawa wymaga dalszego zbadania (tych jest, wydaje mi się, więcej) i te bardziej jednoznaczne.
Jeśli chcecie być dużo lepszymi lekarzami bądź lekarkami, porzućcie medycynę opartą na dowodach naukowych. Nie – nie na zawsze.
Porzućcie ją na dwa dni i zamiast czytać ostatni numer „Medycyny Praktycznej” czy „British Medical Journal”, sięgnijcie po książkę Mateusza Pakuły „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, wydaną w 2021 r. nakładem wydawnictwa Nisza. Dwieście dwadzieścia stron, całkiem duża czcionka.
Przebrnęliście przez „Anatomię” Bochenka i „Internę” Szczeklika – z Pakułą dacie sobie radę w dwa dni. Może poczuliście się dotknięci słowami Jarosława Kaczyńskiego. Stwierdził on, że lekarze i lekarki zarabiają od 70 do 120 tys. zł miesięcznie, a i tak każą czekać „na zydlu” w szpitalnym oddziale ratunkowym pacjentom z ciężką sepsą.
Dodał też, że „pandemia miała efekt dezintegrujący służbę zdrowia i to jest nieprzyjemne zaskoczenie” (nie bardzo rozumiem, o co chodzi w tym zdaniu, ale prawdopodobnie o to, że jesteśmy niefajni). Nie bierzcie tych słów Prezesa PiS do siebie. Są to opowieści na potrzeby polityczne, oparte na dowodach anegdotycznych.
A jaką wartość poznawczą mają dowody anegdotyczne, to koleżanki i koledzy przecież wiedzą. Ja też wiem, bo Evidence Based Medicine poważam i stosuję – proszę wybaczyć prowokacyjny tytuł felietonu, chciałem szanownych po prostu na tej stronie zatrzymać. Jeśli ktoś naszą grupę zawodową oskarża celnie, jeśli ktoś nazywa realny problem niejednego i niejednej z nas, to nie jest to Jarosław Kaczyński, ale Mateusz Pakuła.
To zamieszkały w Krakowie dramatopisarz i reżyser teatralny, który dwa lata temu zadebiutował prozatorsko wspomnianą przeze mnie książką. Zadebiutował, choć wolałby, żeby tego debiutu nigdy nie było. Chciałby tej książki nie napisać, bo przecież ani nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia, ani do nagrody im. Witolda Gombrowicza, ani wygrana Nagroda Literacka ArtRage nijak zrównoważyć nie mogą koszmaru, o którym proza Pakuły opowiada.
Na początku pierwszego rozdziału czytamy: „Zastaję tatę żółtego. Siedzi sobie w salonie cały żółty i źle się czuje. Mama na tę taty żółtaczkę przygotowuje tacie tarte jabłuszko i zastanawia się na głos, czy jechać na SOR. Kilka dni później jest już jasne, że tata ma raka trzustki. Spory złośliwy guz siedzi trzustce na głowie i mówi: Mówcie mi Wyrok Śmierci”.
„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” to nie jest książka o poszukiwaniu cudownego rozwiązania u znachorów, o bezzasadnej nadziei. To precyzyjny, błyskotliwy, erudycyjny i poruszający dziennik opisujący, jak Marek Pakuła umiera. A w zasadzie, proszę wybaczyć dosadne stwierdzenie (zapytałem autora książki, czy będzie odpowiednie – odpisał, że owszem), rzadziej umiera, a częściej zdycha. Zdycha nieludzko.
Wiele rzeczy w tej książce jest – opowieść o relacjach rodzinnych w czasach kryzysu, tracenie dorosłego dziecka przez matkę, prośby umierającego o to, żeby zakończyć jego cierpienie i pozwolić mu umrzeć, pandemia i doprowadzająca do łez (ale ze śmiechu – tak, będziecie się dużo śmiać, czytając tę książkę) postać babci Natalii.
Mnie jednak, jako wykonującego od trzynastu lat zawód lekarza, najbardziej zainteresowało to, jak Mateusz Pakuła opowiada o nas – pracownikach ochrony zdrowia. Nie są to opowieści wynikające z zawiści, zaprogramowanej niechęci do lekarzy czy pielęgniarek.
To opis tego, jak Marka Pakułę i jego rodzinę w czasie umierania traktowali niektórzy lekarze, lekarki, pielęgniarki, ratownicy medyczni. Jak zmieniali jego umieranie w zdychanie, a życie jego rodziny z koszmaru w bezdenny koszmar. Kilka cytatów:
„Wieczorem rozmawiam z płaczącą mamą przez telefon:
– Stoję pod szpitalem i nie wiem, co robić, nie mogę tam wejść, nie chcą mnie wpuścić, ale nie jestem w stanie stąd odejść, no po prostu stoję tu, stoję i płaczę, już godzinę prawie, bez sensu, dzwonię po znajomych, czy oni się czegoś mogą dowiedzieć, bo nic nie wiem, nikt mi nic nie mówi, nikogo nie wpuszczają, nic nie mówią, nie wiem, co się dzieje, co mu się dzieje, co mu robią, czy go tu zostawiają, czy go gdzieś przewożą, no nic nie wiem. Nie jestem w stanie tu stać, ale też boję się odjechać, no nie wiem, co robić…
(…)
Moje niskie ciśnienie bardzo mi się podnosi, kiedy mama żali mi się nazajutrz, że ów pan i władca oddziału zadzwonił, żeby ją opierdolić. Że jak ona śmie, że ma czelność przysyłać jakieś koleżanki swoich koleżanek, które pracują na innych piętrach, na bezczelne spytki! Że on sobie nie życzy!
(…)
– Nie mów mu nic, bo się będzie mścił i na tacie, i nam nic nie powie.
– Co ty gadasz, mamo…”
Ja wiem, że System. System niedomaga, w Systemie absurd absurdem pogania, System niedofinansowany, System niewydolny, na System psioczymy, Systemem przesiąkamy, frustrujemy się. Uczymy się w nim poruszać, w końcu rezygnujemy z prób jego zmiany, a nawet zrozumienia, bo System jest jak Imperium z „Gwiezdnych Wojen” – wszechpotężny.
Wiem, że rodziny chorych bywają trudne, że doktor habilitowany Stanisław Maria Google bywa niepodważalnym autorytetem, że zmęczenie, niewyspanie, kolejne absurdalne formularze do wypełnienia, a drukarka znowu się zacięła. To wszystko System, ewentualnie Polska albo Takie Czasy.
To nie System, Polska czy Czasy mówiły jednak na oddziale do Marka Pakuły, że taki z niego wielki pan architekt, a wali kupę na podłogę. To był lekarz albo lekarka. Pielęgniarz lub pielęgniarka. Salowa bądź salowy. Nie System po przywiezieniu pacjenta ze szpitala podśmiechiwał się z niego, że to „niezłe ziółko, po całym oddziale biegał podobno, trzeba go było ścigać, łapać…”.
Zrobili to ratownicy medyczni, którzy transportowali Marka Pakułę do domu. Nie System wreszcie sprawił, że, jak pisze autor książki, jego ojciec wrócił ze szpitala „wrakiem, rozsypuje się, potrzebuje, żeby cały czas ktoś z nim był, trzymał go za rękę, tulił go, utrzymywał w całości. Chce spać, ale boi się zasnąć, boi się, że obudzi się w szpitalu”.
Z powrotem z jakich miejsc kojarzy wam się taki opis? Nie System wreszcie powiedział do żony i syna pacjenta „Nie”, kiedy ci przyszli o umówionej godzinie, żeby czegoś dowiedzieć się o stanie zdrowia umierającego.
„– Proszę wyjść. Ale byliśmy umówieni, powiedział mi pan, żebym przyszła w poniedziałek na jedenastą, a teraz jest właśnie… – Nie mam czasu, proszę wyjść!”.
Znacie? Ja znam. Niestety znam, dlatego Mateuszowi Pakule i jego opowieści wierzę, tym bardziej że pisze „Niektórzy lekarze spisują się wspaniale, naprawdę”. Słyszałem te chamskie, nieludzkie zdania wypowiadane do przepraszających, że w ogóle żyją, rodzin pukających do szpitalnych dyżurek. Widziałem opisywane scenki traktowania chorego jak worek kartofli, gdy pracowałem w zespołach ratownictwa medycznego. Często, szczególnie na początku drogi zawodowej, wtedy milczałem, a milczenie równa się wypowiedzeniu zdania „To, co robisz, jest w porządku – akceptuję to”. Nie było. Nie akceptowałem.
Znacie pewnie też tę sytuację: spotykacie się z niemedycznym znajomym i macie ochotę porozmawiać absolutnie o wszystkim, tylko nie o waszej pracy. Dostajecie w zamian historię o tym, jak tenże znajomy został kilka dni temu chamsko potraktowany na SOR, w przychodni czy na szpitalnym oddziale. Pokornie słuchacie, bo już nauczyliście się, że to część lekarskiego losu – wysłuchiwać narzekań na całe zło polskiej ochrony zdrowia. Nauczyliście się też tego, że czasem musicie wstydzić się za zachowanie innych pracujących w tym systemie.
„Tata szlocha: Czuję się jak szmata, Mateusz, czuję się jak kawał brudnej, śmierdzącej szmaty. Czemu taka agresja, taka przemoc?
– Ktoś ci tam robił krzywdę, tato? – szlocham razem z nim.
– Nikt nic nie tłumaczy, tylko na siłę. I tymi pasami. Tak mnie upokarzali, takie upodlenie, taka pogarda, nie mogę zrozumieć tego, czemu to tak musi się odbywać, przemocowo”.
Czemu to tak musi się odbywać, przemocowo, koleżanki i koledzy?
Jakub Sieczko, anestezjolog
Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com