Prof. Andrzej Matyja: Czas paradoksów
Za nami wyjątkowa kanikuła pełna problemów i paradoksów. Od takiej rzeczywistości urlopu się nie weźmie, choć bardzo by się chciało – pisze prezes NRL prof. Andrzej Matyja.
Zaczęło się od triumfalnych zapewnień, że pokonaliśmy wirusa i można rozluźnić rygory, co bardzo szybko stępiło czujność naszych rodaków. Spodziewaliśmy się drugiej fali epidemii. Nie przyszła, bo pierwsza się jeszcze nie skończyła.
Publikowane dane o szybkim wzroście liczby zakażeń i ogłaszane czerwone/żółte strefy są zapowiedzią tego, co czeka nas jesienią. Zbliżające się rozpoczęcie roku szkolnego rozbudziło niepokoje i dyskusje o zagrożeniach dla dzieci, ich bliskich, nauczycieli, a w konsekwencji dla całej gospodarki. Słowo „lockdown” znów zaczęło złowrogo wybrzmiewać w mediach i wystąpieniach polityków.
Na niecałe dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego dowiedzieliśmy się, że Ministerstwo Edukacji przygotowuje wytyczne dla szkół. Dyrektorzy placówek oświatowych nie kryli, że ich zdaniem władze centralne przebimbały dwa miesiące wakacji i, koniec końców, poszły po linii najmniejszego oporu, zrzucając odpowiedzialność na dyrektorów placówek i władze samorządowe. Te z kolei po cięciach dochodów alarmują, że nie będą w stanie sfinansować niezbędnych potrzeb.
Minister Edukacji – a jakże – mówi o konieczności przeniesienia decyzji na poziom szkół i samorządów, przekonując, że to one najlepiej znają lokalną specyfikę. Tymczasem „na odcinku zdrowia” – odwrotnie. Przy okazji kolejnej ustawy covidowej wprowadza się „pionizację” w strukturze NFZ. Gdyby komuś to umknęło, przypomnę, że minister Łukasz Szumowski wyjaśnił publicznie, iż nowa struktura ma sprawić, że „fundusz faktycznie ma być ubezpieczycielem”.
Ot, taka łamigłówka do przemyślenia dla tych, którym się wydawało, że wiedzą, czym są ubezpieczenia! Do kolekcji paradoksów tegorocznej kanikuły można też dodać temat „kasy”. Przed wakacjami słyszeliśmy, że pieniędzy na ochronę zdrowia nie zabraknie. Pesymiści obawiali się problemów finansowych spowodowanych pandemią, zamrożeniem gospodarki. Do covidowego koszyka co i rusz wpadały kolejne dziesiątki i setki milionów na pilne, a jak się później okazało, wątpliwe zakupy.
Każdy, kto odpowiada za domowy budżet, wie, że cudów nie ma i zachodził w głowę, skąd nagle wziął się ten róg obfitości. Po wakacjach słyszymy już o ponad 100-miliardowym deficycie budżetu państwa, a eksperci mnożą to jeszcze przez dwa, uwzględniając wydatki transferowane nie wprost z budżetu, ale za pośrednictwem różnych podmiotów zależnych od państwa. Czyżby, zgodnie z zapowiedziami, ochrona zdrowia miała być jakąś enklawą?
Trudno w to uwierzyć. Czekają nas kolejne daniny publiczne, inflacja, wzrost kosztów. Bądźmy gotowi na jeszcze trudniejsze czasy! Covidowych tarczy było kilka, ale jakoś propozycji spektakularnego wsparcia ZDROWIA zabrakło, poza rytualnymi zaklęciami o zwiększaniu nakładów w stosunku do PKB (nawiasem mówiąc, ten makrowskźnik niebezpiecznie przesłania inny, który pacjentom powinien być bliższy – realnego wzrostu nakładów na leczenie).
Oczekiwano od lekarzy i personelu medycznego poświęcenia, wypełniania misji i zawodowego powołania, ale wygodnie było pomijać temat wynagrodzeń i dofinansowania. W czasie emocjonalnych uniesień przecież o pieniądzach nie godzi się mówić! Gdy ujawniane są pesymistyczne informacje o pogorszeniu kondycji gospodarki (zresztą spodziewanym, zwłaszcza po drugim kwartale), Sejm bez etycznych rozterek przyjmuje ustawę o wzroście nakładów na partie polityczne, a także o znaczącym zwiększeniu wynagrodzeń czołowych osób w państwie.
Daleki jestem od populizmu, ale mnie (jak i wielu kolegów) zaskoczył brak społecznego słuchu (ktoś powie – instynktu politycznego). Nas, lekarzy, boli to szczególnie. Gdy w czasie pandemii w krajach Unii Europejskiej podnoszono wynagrodzenia pracownikom ochrony zdrowia i w specjalny sposób ich gratyfikowano, my na próżno dopominaliśmy się o godziwe finansowe rekompensaty i przestrzeganie praw obywatelskich oraz pracowniczych.
Mogliśmy liczyć na społeczne pospolite ruszenie – maseczki, posiłki, udostępniane mieszkania. Tymczasem bogata firma kontrolowana przez państwo szczyciła się tym, że przeznaczyła specjalne bony na paliwo dla żołnierzy obrony terytorialnej, którzy dzielnie walczyli z koronawirusem. Nam, według rządzących, powinny wystarczyć oklaski wdzięcznych rodaków.
Władze zafundowały nam natomiast nowe rozwiązania płacowe dla rezydentów, które – choć pożądane i oczekiwane – bez jasnych i czytelnych uregulowań mogą doprowadzić do paradoksów, kiedy zarobki mistrza nie będą znacząco odbiegały od tych pobieranych przez jego podopiecznych. W połowie czerwca przestrzegaliśmy przed nadciągającym kryzysem w ochronie zdrowia, również z tego powodu. Proszę pamiętać – ostrzegaliśmy!
Gdyby tego było mało, przy okazji tarczy 4.0 poświęconej kredytom dla przedsiębiorców, zgłoszono kuriozalną „wrzutkę” w postaci słynnego już art. 37a Kodeksu karnego, co wiąże się z ubiegłoroczną – groźną dla lekarzy – nowelizacją art. 155 k.k. (o historii naszych legislacyjnych zmagań można przeczytać na stronie internetowej NIL). Proponowane przez samorząd lekarski zmiany irracjonalnego zapisu art. 37a w praktyce wylądowały w ministerialnych szufladach. Może czas urlopów uniemożliwił decydentom zajęcie się tymi sprawami, a może mieli na głowie inne, tęczowe problemy?
Lekarzom zaostrza się kary, a niemalże w tym samym czasie, również pod hasłem walki z pandemią, zgłasza się projekt ustawy zwalniający z odpowiedzialności urzędników. Urzędnik ma dostać parasol ochronny, a lekarz, który ratując życie, podejmuje ryzyko nie zawsze prowadzące do szczęśliwego zakończenia, może trafić do więzienia z pospolitymi przestępcami. Ten paradoks ma kolejną odsłonę.
Minister Zdrowia, a zarazem nasz kolega – lekarz, zapytany przeze mnie w liście otwartym o jego stosunek do tzw. sprawy art. 37a k.k., nabiera wody w usta. Potem udaje się na urlop. Skraca go – a jakże – ogłaszając, że robi to ze względu na rosnące zagrożenie epidemiczne. Wkrótce składa dymisję, choć kilka dni wcześniej, udzielając obszernego wywiadu, wymienia, jak wiele poważnych spraw w ochronie zdrowia wymaga uregulowania. Stwierdza przy tym stanowczo: „Zajmuję się koronawirusem, a nie dymisją”.
Odejście szefa resortu zdrowia dzień wcześniej poprzedza dymisja wiceministra Janusza Cieszyńskiego, odpowiedzialnego m.in. za bardzo ważny dla funkcjonowania ochrony zdrowia obszar cyfryzacji. Z wystąpień obu panów bije poczucie dobrze spełnionego obowiązku i przekonanie, że zostawiają resort przygotowany do podjęcia walki z kolejnym atakiem pandemii. Wypada tylko pozazdrościć dobrego samopoczucia. My, lekarze, widzimy to zgoła inaczej niż lokatorzy gmachu przy ul. Miodowej w Warszawie. Ale kto chce słuchać posłańców złych wiadomości?!
To właśnie samorząd lekarski występuje w tej roli. Nic dziwnego, że odchodzący ministrowie, dziękując za współpracę różnym organizacjom, nie wymienili konstytucyjnie umocowanego samorządu lekarskiego, choć jako Naczelna Rada Lekarska i jej Prezydium nie tylko krytykowaliśmy, ale i wychodziliśmy z konstruktywnymi propozycjami. Często jednak przypominało to rzucanie grochem o ścianę. Czas pokazał, że mieliśmy rację. Czy ktoś wyciągnie z tego wnioski?
Stale podkreślam, i przypomniałem to w liście otwartym z 20 sierpnia br., że tylko szczera, otwarta rozmowa między partnerami może doprowadzić do rozwiązania problemów, również tych covidowych. Od dawna upominamy się o zmianę koncepcji tzw. szpitali jednoimiennych i ich reorganizację, żądamy jasnych i spójnych kryteriów testowania, zapewnienia sprawnej współpracy między sanepidem a POZ, klarownego podziału ról między podmiotami w systemie ochrony zdrowia, bez czego pacjenci będą jeszcze bardziej zagubieni w systemie, a praca i pobyt na SOR staną się przekleństwem.
Dlatego w liście napisałem, że od nowego kierownictwa Ministerstwa Zdrowia oczekujemy nie tylko pilnego przedstawienia strategii walki z COVID-19, ale przede wszystkim strategii jak najszybszego przywrócenia funkcjonowania systemu ochrony zdrowia, gdzie koronawirus nie będzie przesłaniał innych, często dramatycznych problemów medycznych. One istnieją i odłożone w czasie dadzą o sobie znać ze zdwojoną mocą.
Zasypani – chociażby tylko podczas letniej kanikuły – mnogością paradoksów, mimo wszystko wierzymy, że nowy szef resortu zdrowia spłaci kredyt zaufania, jakim go – podobnie jak wszystkich jego poprzedników – obdarzamy. Minister Adam Niedzielski objął stery resortu zdrowia w wyjątkowo trudnym momencie. Życzymy mu, by decyzje jego i jego współpracowników były mądre i dobre.
Życzymy też sobie, aby jak najszybciej przełożyły się one na zadowolenie pacjentów i satysfakcję polskich lekarzy z pracy i możliwości rozwoju zawodowego w kraju. Spodziewam się, że wielu Czytelników z przekąsem skomentuje te słowa, ponieważ wielokrotnie zapowiedzi i deklaracje kolejnych ministrów okazywały się warte tyle, co papier, na którym były spisane. Chcemy wierzyć, że tym razem będzie inaczej. Nadzieję tę budujemy na zapewnieniach ministra Niedzielskiego o otwarciu na dialog i współpracę.
Kto wie, może fakt, że nie jest lekarzem, okaże się atutem? Pytanie, czy będzie miał na tyle silną pozycję w strukturze władzy politycznej, by ochronie zdrowia nadać rzeczywiście priorytetowy charakter. Przypomnę, że jako środowisko wielokrotnie postulowaliśmy, by na zdrowie patrzeć kompleksowo, również przez pryzmat polityki społecznej, a szefowi tego resortu nadać rangę wicepremiera. Czy przy zapowiadanej rekonstrukcji rządu tak się stanie?
Niestety, pod koniec wakacji nic na to nie wskazywało. Oby tylko SARS i COVID nie stały się wygodną zasłoną dymną, za którą znikną fundamentalne i systemowe problemy naszej ochrony zdrowia i – paradoksalnie – wygodnym alibi do podejmowania decyzji, które nie mają bezpośredniego wpływu na poprawę zdrowia i dobrostanu obywateli naszego kraju.
Choroby przewlekłe, kardiologiczne, onkologiczne, problemy zdrowia psychicznego, stany nagłe nie zaczekają, aż uporamy się z pandemią oraz niebezpiecznie wydłużającą się listą paradoksów, które przyniosły nam mijające wakacje. Urlopu od nich nie weźmiemy.
Andrzej Matyja, prezes NRL