22 listopada 2024

Prof. Andrzej Matyja: Medicus homo est…

„Lekarz jest tylko człowiekiem” – ta myśl znalazła się na tablicy upamiętniającej lekarzy i lekarzy dentystów, którzy stracili życie i zdrowie w walce z pandemią COVID-19 – pisze prof. Andrzej Matyja w felietonie dla „Gazety Lekarskiej”.

15.04.2021, odsłonięcie tablicy w hołdzie lekarzom i lekarzom dentystom, którzy oddali życie i utracili zdrowie w walce z pandemią. Foto: Marta Jakubiak

Odsłaniając ją 15 kwietnia br. w siedzibie Naczelnej Izby Lekarskiej, myślałem o tych prawie 400 pracownikach ochrony zdrowia, w tym ponad 150 lekarzach i lekarzach dentystach, którzy niosąc pomoc chorym, sami przegrali walkę z covidem.

Nie jesteśmy herosami, choć – od początku pandemii – wielu z nas pracuje w skrajnie trudnych warunkach, ponad siły, mając świadomość zagrożeń nie tylko dla nas samych, ale i dla naszych bliskich. Lekarz jest tylko człowiekiem, czyli jak każdy ma prawo obawiać się o swoje życie i zdrowie, a także o przyszłość – tak własną, jak i najbliższych. Potrzebuje też czuć, że nie jest osamotniony, że może liczyć na wsparcie, docenienie, uznanie i samorealizację.

Lekarz jest tylko człowiekiem, nie można więc od niego oczekiwać, że pokornie i cierpliwie będzie w stanie długo znosić moralną presję polityków, którzy ignorując nasze potrzeby i oczekiwania, ochoczo odwołują się do lekarskich powinności, służby, misji i powołania… Sami zaś unikają śmiałych decyzji, a ich działania są chaotyczne i niespójne.

Często nie potrafią lub może nie starają się przekonująco uzasadnić podejmowanych kroków. Trudno się więc dziwić, że coraz częściej, w obliczu ponurych statystyk zgonów, ogromnych kosztów społecznych i gospodarczych, pada pytanie, czy wyrzeczenia, jakie ponosimy – również my, medycy – nie idą na marne. Czy nakłady trafiają tam, gdzie są najbardziej potrzebne? Czy podejmując decyzje, politycy i urzędnicy biorą pod uwagę ich długofalowe skutki?

Sprawa, która w ostatnim czasie bardzo nas absorbuje, to zapowiadane przez ministra zdrowia uporządkowanie i regulacja systemu wynagrodzeń. Nasze środowisko zbulwersowała m.in. informacja, że lekarzom specjalistom proponuje się podwyżkę średniego wynagrodzenia w żenującej wysokości 19 zł. Inna sprawa: od kilku miesięcy w upokarzającej sytuacji znajdują się koleżanki i koledzy, którzy muszą dopominać się o wypłatę dodatków covidowych, choć mogliby z czystym sumieniem powiedzieć, że te pieniądze im się po prostu należą.

Podobnych sytuacji w ciągu minionego roku rządzący zafundowali nam więcej. Wystarczy przypomnieć zmiany w kodeksie karnym, naruszanie praw obywatelskich przy skierowaniach do pracy, walkę o zapisy w ustawie o zawodach lekarza i lekarza dentysty, niebezpieczne regulacje dotyczące zatrudnienia cudzoziemców spoza UE bez rzetelnego sprawdzenia ich lekarskich kwalifikacji i umiejętności, wreszcie upór godny lepszej sprawy związany z ustną częścią egzaminu specjalizacyjnego.

W obliczu takich faktów zastanawiamy się, czy decydenci walczą z pandemią czy z lekarzami. Takie pytanie brzmi brutalnie, ale jest ono odbiciem nastrojów w naszym środowisku. Jesteśmy gronem niezwykle zróżnicowanym pod względem pozycji, doświadczeń zawodowych czy światopoglądu, ale łączy nas poczucie wartości i nie możemy przechodzić obojętnie wobec różnych form lekceważenia nas, a wręcz poniewierania. Musimy więc wstawiać się za tymi, którym proponuje się podwyżkę na poziomie 0,29 proc.(!), bo to uwłacza nam wszystkim.

Nieugięta postawa strony rządowej w tym względzie jest trudna do zrozumienia, ponieważ chodzi o grupę ok. 20 tys. lekarzy pracujących na etatach, a według szacunków spełnienie naszych oczekiwań miesięcznie kosztowałoby ok. 25 mln zł.

Czy można to uznać za koszt nie do udźwignięcia przez państwo w sytuacji, gdy do opinii publicznej docierają wiadomości o setkach milionów złotych wydawanych na przedsięwzięcia wątpliwe z punktu widzenia interesu społecznego czy chybione inwestycje – jak chociażby ostatnio ujawniona miliardowa strata związana z rozbudową elektrowni w Ostrołęce, nie mówiąc o ponad dwumiliardowych dotacjach na TVP czy nieudane zakupy resortu zdrowia na początku pandemii? Jak wygląda niezbędne dofinansowanie opieki medycznej w czasie zagrożenia pandemią – my, lekarze, i cały personel medyczny wiemy najlepiej. Epatowanie wielkością globalnych nakładów w ostatnich latach nas nie uspokaja i wątpliwości nie rozwiewa.

Odnotowujemy zgony w zatrważającej skali, a nasz kraj plasuje się na szczycie niechlubnej światowej czołówki pod tym względem. Szpitalom grozi zapaść finansowa, ponieważ w szybkim tempie rosną ich koszty, odgórne decyzje wstrzymujące zabiegi planowe uniemożliwiają wykonanie kontraktów, koszty stałe trzeba ponosić m.in. z powodu wzrostu minimalnego wynagrodzenia, a jednocześnie NFZ żąda zwrotu środków. Znosi się limity zatrudnienia, personelu brakuje, ludzie są na skraju wytrzymałości, a i tak mają świadomość, że nie są w stanie zapewnić pacjentom właściwej opieki.

Ta brutalna codzienność pandemii doprowadzi do sytuacji, że lekarzy będzie coraz mniej. Wystarczy przypomnieć ostrzeżenia wynikające z badań przeprowadzonych w połowie ub. roku przez Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie i Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego we współpracy z NIL. Po pandemii ok. 15 proc. lekarzy zamierza odejść z rynku pracy – w tym 9 proc. myśli o emigracji, a 6 proc. o rezygnacji z zawodu. Potwierdzają to najnowsze sygnały z okręgowych izb lekarskich o rosnącym zainteresowaniu naszych koleżanek i kolegów uzyskaniem dokumentów umożliwiających im podjęcie pracy zagranicą.

Problemów z jej znalezieniem nie będą mieli teraz i w przyszłości, ponieważ – jak sygnalizuje się w raporcie firmy doradczej Deloitte przygotowanym jesienią 2020 r. – do 2030 r. w Europie zabraknie ok. 4,1 mln specjalistów z zakresu medycyny. Nasi młodzi koledzy będą mieli dokąd jechać. A jak wiadomo, magnesem nie są przede wszystkim finanse, ale lepsza organizacja pracy, możliwości rozwoju zawodowego i szansa na uzyskanie równowagi między pracą zawodową a życiem prywatnym. Alternatywą dla wyjazdów za granicę będzie przejście do sektora prywatnego.

W Polsce – jak wszędzie – potrzeby zdrowotne będą rosły. Mamy starzejące się społeczeństwo i coraz większy „dług zdrowotny”, wywołany pandemią i zaniedbaniem osób z chorobami przewlekłymi. Do tego dojdzie jeszcze trudna do oszacowania skala i specyfika pocovidowych powikłań. Spadnie to na barki starszych lekarzy (już teraz ich średnia wieku to 52 lata). Złudne są zapowiedzi, że ratunkiem będzie cyfryzacja czy wprowadzenie nowych zawodów wspierających kadrę medyczną, bo gdy pada pytanie, czy są zagwarantowane na to dostatecznie duże pieniądze, odpowiedzi są mało konkretne. A ponadto, my nie mamy czasu.

Czeka nas pogłębiające się rozwarstwienie społeczne na tych, którzy będą skazani na coraz bardziej podupadającą publiczną opiekę zdrowotną – niedoinwestowaną, z niedostateczną obsadą kadrową – i prywatną opiekę medyczną, która będzie dostępna dla zamożnych albo dla zdesperowanych, gotowych nawet na osobistą katastrofę finansową, by ratować najbliższych. Nie mamy przecież systemu masowych ubezpieczeń zdrowotnych z prawdziwego zdarzenia, więc ryzyko choroby obciążać będzie w całości indywidualne osoby i ich rodziny.

W efekcie z prywatnej kieszeni na zdrowie będzie się wydawać coraz więcej. Oby się nie okazało, że udział nakładów na zdrowie w PKB będzie rósł, ale w relatywnie większym stopniu obejmie to wydatki prywatne. Za wykresami na wielkoekranowych prezentacjach będą skrywane coraz większe ludzkie dramaty i narastający brak elementarnego poczucia bezpieczeństwa zdrowotnego, a wraz z nimi społeczna frustracja. O takiej czekającej nas perspektywie musimy mówić głośno i coraz dobitniej.

Jako społeczeństwo ponosimy ogromne koszty finansowe i psychiczne, szczególnie boleśnie dotyka to dzieci, młodzież czy osoby przewlekle chore. Konsekwencje już widzimy i coraz więcej będziemy ich widzieć w naszych gabinetach czy na salach operacyjnych. To my, a nie politycy będziemy z tymi problemami stawać oko w oko. Już dziś wiemy, że nie wszystkim starczy sił i determinacji. Wszak jesteśmy tylko ludźmi.

Andrzej Matyja, prezes NRL