Prof. dr hab. Witold Bartnik (1944-2018)
Kochany Witku, Przyjacielu, rozmawialiśmy całkiem niedawno, tuż przed… Byłeś zmęczony, ale pełen optymizmu. Obiecaliśmy sobie kolejne spotkanie.
Foto: arch. prywatne
Mieliśmy potrzebę powspominania różnych zdarzeń zawodowych i życiowych, które towarzyszyły nam przez 40 lat spędzonych ramię w ramię w klinice, na wykładach, kongresach, konferencjach, egzaminach. Prawdopodobnie spędziliśmy razem więcej czasu niż z naszymi żonami. Byłeś zawsze niezawodny, odpowiedzialny, przyjazny. Tak wiele obrazów, słów, gestów, ciepła zostawiłeś w mojej głowie i sercu.
Pierwszy Twój wykład dla zespołu Kliniki w 1967 r. Przedstawiałeś rozwój układu odpornościowego i zacząłeś od: „Czy wiecie Państwo, że gołąb to jest taki ptak, zwierzę, które posiada bursę Fabriciusa…”. Rozbawiło to słuchaczy, którzy przecież wiedzieli, że gołąb to ptak, ale wielu nagle zdało sobie sprawę, że to także zwierzę. Nikt z nas nie przewidywał, że słuchamy przyszłego wykładowcy najwyższej klasy. Każdy z Twoich późniejszych setek wykładów był oszlifowaną perfekcyjnie perełką.
Chciałeś mieć pewność, że słuchacze wiedzą, o czym mówisz, i stąd potrzeba powiedzenia, że gołąb to ptak, a zarazem zwierzę. Miałeś grono fanów swojej Osoby i wykładów. Jeździli oni za Tobą po całej Polsce. Zawsze po wykładzie przychodziłeś niespokojny i pytałeś: „jak było?”. Odpowiedź była tylko jedna – świetnie. Zazdrościłem Ci swady, niezwykłej wiedzy, logiki, perfekcyjnej grafiki przeźroczy. Ta ostatnia pokazywała Twój niezwykły artyzm. Tworzyłeś obrazy. Pięknie rysowałeś.
Ogromny jest Twój dorobek naukowy. To ponad 200 publikacji, w tym w czasopismach o najwyższej randze międzynarodowej. To ogromny wysiłek twórczy, który przyniósł ponad 20 nagród naukowych różnych towarzystw medycznych i Ministra Zdrowia oraz członkostwo wielu towarzystw w Polsce, a także Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Swoje pasje redakcyjne realizowałeś w pracach komitetów redakcyjnych i rad naukowych wielu czasopism. Jakim cudem miałeś czas na normalne życie?
Prowadziłeś specjalizacje, doktoraty, recenzowałeś habilitacje, prace doktorskie, dorobek kandydatów do awansu naukowego, byłeś Prezesem Oddziału Warszawskiego Polskiego Towarzystwa Gastroenterologii. Do tego wiele lat trudnej choroby, obciążającej fizycznie i choć tego nie okazywałeś, psychicznie. Zawsze szanowałem i podziwiałem Twoją wielkość i Twoją normalność, ogromną miłość do córki Oleńki, dbałość o dom, o Żonę Izę, wcześniej o Rodziców i Brata.
Pamiętam lipiec 1978 r., wczesny ranek, słońce, z łodzi na jeziorze Drwęckim pierwszy raz w życiu łapiesz ryby. Wyciągasz pięknego okonia – ileż było w Tobie radości i zdumienia. Okonia wypuściliśmy, bo nie lubiłeś jeść ryb, ale tak jak gołąb był ptakiem, tak śledź już nie był rybą i jadałeś go chętnie. Ile radości dawały Ci kolorowe papugi siadające na ramionach w czasie naszego pobytu na wyspach tropikalnych.
Lubiliśmy muzykę, byle nie kameralną: otwarcie kongresu w pięknych Łaźniach w Karlowych Varach, pełna gala i sekstet smyczkowo-wiolonczelowy. Rzadko nam się spało tak dobrze. Szkoda, że koncert trwał tak krótko. Wracaliśmy nocą z konferencji w Katowicach. Prowadziłem samochód. Śpiewaliśmy na całe gardło „We are the champions”. Ileż było w tym spontanicznej radości. W gorszych chwilach nuciliśmy „The show must go on”. Lubiliśmy Queen. Lubiłeś też Agnieszkę Osiecką, dotkliwie zdając sobie sprawę, że życie to bal, na który nie będziemy drugi raz zaproszeni.
Witku! Jestem szczęśliwy, że spędziłem z Tobą tyle lat i jestem nieszczęśliwy, że odszedłeś. Do zobaczenia.
Roman Tomecki