Przychodzi wena do lekarza, a tam… jesień!
Paulina Klopper to laureatka VIII edycji konkursu „Przychodzi wena do lekarza” (III miejsce w kategorii Proza).
Foto: archiwum prywatne
Absolwentka Uniwersytetu Medycznego w Gdańsku i specjalistka chorób zakaźnych, a obecnie w trakcie specjalizacji z medycyny rodzinnej. Mieszka i pracuje w Gdańsku. Ma trójkę dzieci. Jej pasją są podróże. Dotychczasowa twórczość Pauliny Klopper to prowadzenie bloga z podróży po Ameryce Południowej dla przyjaciół.
Jesień (fragmenty)
– No dobrze, już dobrze! Przestań Hrabia! Wstaję! – odepchnęła kocura. Codziennie ten sam rytuał. Kilka miesięcy temu przestała nastawiać budzik. Stary kocur był punktualny jak szwajcarski zegarek. Najpierw delikatnie trącał noskiem w jej nos, a kiedy to nie przynosiło efektów, stawał się bardziej natarczywy.
W ostateczności swoim całym kocim majestatem kładł się na jej twarzy i tak długo kokosił, aż musiała zareagować. A wtedy już biegł do kuchni i wyczekiwał przy lodówce, w której czekały pyszne śniadaniowe szprotki. Faktycznie w ostatnim czasie Hrabia musiał się namęczyć, zanim namówił swą Panią do zwleczenia się z łóżka. Wiedziała o tym. Co dzień obiecywała sobie, że tym razem się nie upije, dziś tylko dwa kieliszki.
Niestety, kiedy przychodził wieczór i wracały strachy, pocieszała się „małą imprezką” w postaci kieliszka wina. „Małe imprezki” przerodziły się z czasem w regularną balangę. Jedna, czasami dwie butelki wina, paczka Marlboro, film z Gregorym Peckiem lub Marlonem Brando, potem wizja samotnej śmierci i użalanie się nad sobą, wściekłość i klątwy pod adresem byłego męża.
Męża, który oświadczając pewnego wieczora, że wyprowadza się do koleżanki z oddziału, gdyż są razem szczęśliwi, a „to małżeństwo już dawno umarło i chyba tylko ktoś nienormalny mógłby tego nie zauważyć”, przyczynił się do jej upadku. Furia, rozpacz i… urwanie filmu. Znowu.
Szurając kapciami, weszła do kuchni. – Nie patrz tak na mnie. Wiem, co myślisz. Pewnie wyglądam okropnie. Zakończę to Hrabio, pozbieram się. Już niedługo – mamrotała, serwując kocurowi śniadanie. Nastawiła ekspres do kawy i usiadła przy kuchennym stole. Mimo kaca, do którego zdążyła przywyknąć, poranki nie były takie złe.
Co wieczór od dwóch lat ponosiła porażkę. Samotność i żal do byłego męża ją przerastały. Za to poranna kawa, przedwyjściowa krzątanina, potem spacer do pracy i sama praca były wybawieniem. Przychodnia była bezpiecznym gruntem, gdzie narzuciła sobie reżim niebycia żałosną, starzejącą się rozwódką.
– A Ty co? Obrażony? – zagadnęła w stronę kota, który od jakiegoś czasu siedział ostentacyjnie zwrócony do niej tyłem. – Przecież wiesz, że muszę wyjść i pracować na Twoje przysmaki. Masz ochotę dziś wieczorem na tuńczyka? – Hrabia nadstawił uszu. – Szybko wrócę. Hrabia odwrócił się powoli, po czym, niby od niechcenia zaczął ocierać się o jej nogi, pomrukując.
Popijając kawę, spoglądała przez okno, gdzie jesienny wiatr wyszarpywał ostatnie liście z rosnących na podwórku topoli. Chodnikiem lekkim krokiem szedł, a właściwie podskakiwał, na oko dwudziestoparoletni, młodzieniec z potarganymi włosami i w niechlujnym stroju. Co chwilę zatrzymywał się i machał w stronę okna w bloku naprzeciw. „Jeszcze wczorajsza impreza nie wywietrzała” – uśmiechnęła się w duchu.
Chłopak w pewnym momencie zatrzymał się i uniósł do góry ręce w geście, jakby chciał zdjąć wyświechtaną czarną bluzę z napisem Metallica. „Ciekawe…” – pomyślała, wypatrując okna, do którego chłopak kierował swój gest. Nagle dostrzegła na pierwszym piętrze – „Kwiatkowska”? Kobieta w oknie dziarsko uniosła koszulkę i, ku uciesze adoratora, zaprezentowała bujny biust całemu światu.
– Mój Boże! – o mało nie zachłysnęła się kawą. Wystraszony Hrabia odskoczył na pół metra. – Kwiatkowska! Ludzie drodzy! – wykrzykiwała do kota, który wpatrywał się w nią przestraszonymi, wielkimi źrenicami, nic nie rozumiejąc. (…)