6 maja 2024

Szpital jak samolot

Czy boją się państwo latać? Ja, szczerze mówiąc, trochę tak. Bycie pasażerem Airbusa czy Boeinga to doświadczenie bezbronności, całkowitego oddania swojego zdrowia i życia w ręce obcych ludzi. Najbardziej odczuwam to podczas startu.

Fot. pixabay.com

Gdy po zakończeniu kołowania kilkunastotonowy kolos pędzi z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę po pasie startowym, nie zależy ode mnie zupełnie nic. Muszę siedzieć z zapiętymi pasami, złożonym stolikiem, trybem samolotowym w telefonie i odsłoniętym oknem i zaufać, że ludzie, którzy siedzą za sterami maszyny, wiedzą, co robią.

Myślę wtedy – czy kapitan nie przeoczył może jakiejś dyskretnie migającej kontrolki sygnalizującej poważny problem? Czy mechanik dokonujący przeglądu samolotu się nie zagapił albo nie zagadał i nie zapomniał o dokręceniu jakiejś bardzo ważnej śrubki? Wystarczy obejrzeć kilka odcinków „Katastrof w przestworzach”, programu opowiadającego o wypadkach lotniczych, żeby wyobraźnia zaczęła pracować. Tak – szanowne koleżanki i szanowni koledzy – przeczytaliście dobrze.

Pani doktor dyżurować w pogotowiu ratunkowym, owszem, mogła, ale odmawiała wykonywania intubacji dotchawiczej. Bo nie i już. Uspokajam się wtedy, przypominając sobie, jak wyglądają procedury bezpieczeństwa w awiacji. Od siedmiu lat mam okazję obserwować to z bliska, bo jednym z moich miejsc pracy jest Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. Dowiedziałem się tam, jak bardzo cały ruch powietrzny oparty jest na procedurach i listach kontrolnych. Nie ma w nim miejsca na ułańską fantazję czy wolnoamerykankę.

Jest rutyna. Zanim zespół LPR rozpocznie dyżur, pilot dokonuje przeglądu stanu śmigłowca. Codziennie rano w dwudziestu trzech bazach w Polsce dwudziestu trzech ludzi według tego samego schematu sprawdza po kolei te same rzeczy. Śmigłowce każdego dnia odrywają się łącznie od ziemi ponad sto razy (misja ratunkowa to zwykle trzy starty i lądowania). Ponad sto razy dziennie w dwudziestu trzech dyżurujących śmigłowcach piloci dyżurni powtarzają na głos te same elementy kontroli przed startem.

Znam kolejność tych słów na pamięć – słucham ich bowiem od lat: „Ostrzeżenia, przestrogi, silniki na flight…”. Nuda, rutyna, powtarzalność. Jeśli okazuje się, że na którymś etapie sprawdzenia przed startem pojawia się problem – śmigłowiec nie może oderwać się od ziemi, pilot nie ma przestrzeni do tego, żeby podejmować nieuprawnione ryzyko. Jest problem – nie startujesz. Nie ma zmiłuj. To działa.

Samoloty są dziś bardzo bezpiecznymi środkami komunikacji, a ich poważne wypadki zdarzają się skrajnie rzadko. Świadomość, że istnieją czeklisty, które minimalizują ryzyko poważnego błędu w lotnictwie, działa na mnie – i pewnie na miliony innych pasażerów linii lotniczych – kojąco. Szpital jest jak samolot, pacjenci są jak pasażerowie, my – pracownicy medyczni – jesteśmy jak załoga lotnicza.

Chorzy trafiają do nas – obcych sobie ludzi – i oddają w nasze ręce to, co mają najcenniejszego – swoje zdrowie i życie. Towarzyszą im te same obawy („Czy lekarz, który będzie mnie operował, na pewno zna się na robocie? Czy jest wyspany? Czy nie przeoczy czegoś istotnego?”) i te same nadzieje („Przecież większość operacji przebiega bez żadnego kłopotu”).

W samolocie pasażerskim człowiek jest jednak dużo bezpieczniejszy niż w szpitalu. Są na to twarde dane, oczywiście amerykańskie – wielokrotnie więcej osób umiera co roku z powodu błędów medycznych niż wskutek katastrof lotniczych. Medycyna nie jest tak sproceduralizowana jak lotnictwo. Oczywiście – mamy wytyczne, schematy leczenia, procedury wewnętrzne, nawet checklisty (np. okołooperacyjną kartę kontrolną).

Nie stosujemy ich jednak – powiedzmy to szczerze – równie zapalczywie jak piloci swoich. Niektórzy twierdzą nawet, że używanie takich dokumentów dobremu medykowi nie przystoi. Że wszystko trzeba mieć w głowie, a nie na kartce, a poza tym niezwykle istotnym przymiotem dobrego doktora jest „intuicja”, „lekarski nos”.

Dla pasażera samolotu i dla pacjenta trafiającego do szpitala stawka jest dokładnie taka sama – własne zdrowie i życie. Z pilotami i lekarzami jest inaczej. Gdy pilot popełni błąd i kierowana przez niego maszyna runie na ziemię – zginie razem ze wszystkimi pozostałymi. Błąd lekarski nie ma takiej stawki dla osoby, która ten błąd popełnia. Lekarze i lekarki nie umierają razem z chorymi, których nieprawidłowo diagnozowali czy źle leczyli.

Właśnie ta różnica – brak lęku o własne zdrowie czy życie – sprawia, że nie mamy w medycynie takiej kultury unikania błędów jak w lotnictwie. Procedury, listy kontrolne, właśnie cała ta nuda i powtarzalność ratują życie – w 2012 r. opisał to Atul Gawande – amerykański chirurg i autor popularnonaukowych książek przybliżających niemedykom arkana naszego świata. Książka, o której mowa, nazywa się „Potęga checklisty”.

Polecam ją państwu, przytaczając jednocześnie, co pisze o niej wydawca: „Co mają ze sobą wspólnego nieudane zabiegi chirurgiczne z katastrofami lotniczymi, chaosem następującym podczas huraganu oraz wściekłym klientem w restauracji? Wbrew pozorom całkiem sporo. Wszystkiego można by uniknąć, posługując się checklistą, czyli listą kontrolną – spisem czynności kluczowych dla danego działania, których pominięcie lub złe wykonanie grozi niepowodzeniem”.

Do zawsze zbyt długiej listy problemów, które trapią polski (ale nie tylko) świat medyczny dodałbym kolejny – zbyt mało procedur. Jakże to – oburzy się czytelnik – każdy podmiot medyczny generuje je na potęgę, a ściany w pokojach lekarskich są przyozdobione arkuszami zaleceń rozmaitych dyrekcji, towarzystw naukowych, schematami leczenia?

Moje obserwacje z trzynastoletniej praktyki zawodowej są jednak takie, że ogromna większość tych procedur jest martwa. Nie mamy kultury zaufania do nudnych, powtarzalnych schematów. A wynikająca z rutyny nuda ratuje życie pacjentom, a lekarzy i lekarki chroni przed kłopotami, choćby tymi natury prawnej. Sproceduralizowane bezpieczeństwo bywa nużące, nawet frustrujące. Ale działa.

Marzy mi się świat, w którym poważnych błędów medycznych zdarza się tak mikroskopijnie mało jak katastrof lotniczych. Żeby to się wydarzyło, musielibyśmy jednak trochę się ponudzić.

Jakub Sieczko, anestezjolog

Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com