5 lutego 2025

Voyager

Podczas autorskiego spotkania w Kielcach zapytano mnie, dlaczego ostatnie epikryzy nie komentują spraw samorządowych, a pisanie zawęziłem do recenzji teatralnych z niejasnymi puentami.

Fot. pixabay.com

Od wakacji jestem w trasie. Drogi powiatowe i autostrady wiodą mnie do odległych miejsc, gdzie koleżanki i koledzy realizują artystyczno-historyczne pasje. Ze wszystkich zaproszeń nie mogę skorzystać, zwłaszcza gdy wypadają w tym samych dniu lub środku tygodnia. Praca społeczna niesie pewne ograniczenia, choć daje także komfortową niezależność. Bardzo się jednak staram, gdyż bezpośredni kontakt z organizatorami i wykonawcami jest bezcenny.

Tak wiele można wysłuchać i zobaczyć podczas antraktów: między nutami, kliszą, ramą, słowami i przemilczeniami. Tak ważne stają się westchnienia, przekleństwa, głosy ściszone, podniesione, a czasem uniżone. Oto naprzemienny ostracyzm i wylewność, szczere poklepywanie i mijanki bez spojrzeń, ostentacyjne powitania i harde zaczepki. Rozdwojenie opinii staje się niczym, gdy zastępują je setki zdań odrębnych. Patrzę ze smutkiem na widowiskowe pociąganie za sznurki w niemal każdej sprawie, błahej i pilnej. Słucham o grach interesów w zasłonach dymnych, dumnych i dennych. Można się w ten świat zaangażować i spalić jak ćma lub uciec do teatru…

Przygotowując jubileuszowe projekty, zajrzałem do dokumentów z pierwszych lat samorządu. Ekscytacja zmianą, przyszłość tworzona ze słów płomiennych w lokalu po byłym Komitecie Dzielnicowym PZPR. Proza braku funduszy. Agenda tematów do omówienia pękająca w szwach. Wszystko w organizacji. Wniosek o założenie konta bankowego czekający przez wieczność. Kipiący kocioł polaryzacji. Różnice światopoglądowe były diametralne i nieustannie wymagały przeciągania lin, a może raczej chodzenia po linie nad przepaścią codzienności. Trwała dyskusja nad projektami ustaw zasadniczych. Powstawały pionierskie rozwiązania i definicje. Strzeliste stanowiska ginęły w administracyjnej próżni.

Pryncypialne uchwały cyzelowały złośliwości, ale najważniejsza była walka o wypłatę poborów i godność zawodu. Ważenie słów zastępowała ostra polemika. Pośpiech stawał się znakiem czasu. Praca koncepcyjna wyszła z podziemia izb domowych i klinik. Naczelną Radę Lekarską zwoływano na dwa dni z rzędu, debatując do późnej nocy. Zacięty spór krystalizował postawy i wyłaniał liderów. Podróż w czasie zachwyca i przeraża. Tacy byliśmy jeszcze wczoraj? Czy wciąż jesteśmy tacy sami?

Z „tekstu dyskusyjnego” z 1990 r., niestety niepodpisanego, wyjmuję kilka zaledwie zdań o tworzeniu podwalin „Gazety Lekarskiej”: „Spróbujmy naszkicować wizję takiego pisma. Najlepiej, jeśli jest to tygodnik, bo tylko on zapewnia szybką informację i wymianę myśli. Jest interesujące – to podstawowa jego zaleta – nie nuży długimi i monotonnymi wywodami. Artykuły porządkują i uprzystępniają morze informacji w postaci trafnych, a nawet błyskotliwych skrótów, schematów czy algorytmów dopasowanych do potrzeb codziennej praktyki (…). Są ciekawe dyskusje, nie unika się głosów kontrowersyjnych, zawsze możliwa jest szybka polemika…”.

Od 35 lat jesteśmy na zakrętach historii, zbyt lekko rezygnując z tygla różnorodności w wewnętrznej rozmowie o przyszłości zawodów lekarskich i systemów ochrony zdrowia. Boimy się zdań odrębnych. Polemikę ukrywamy pod stołem, a walki personalne w obronie jedynie słusznych racji wciąż prowadzą donikąd. Już teraz coraz trudniej wyjaśnić kolejnym pokoleniem sens istnienia izb. Coraz żmudniej zwołuje się do pracy samorządowej, która staje się raczej intratną ofertą zatrudnienia niż misją etyczną i delegowaniem głosu. Tłamszenie szczerej kłótni i prewencyjna kontrola dyskusji kończą się najczęściej frustracją jednostek lub ucieczką do teatru, ale mogą prowadzić także do prób secesji.

Ten wariant spodoba się politykom, którzy chętnie stworzą ustawę, by zmienić układ sił. Próba przedstawienia środowiska lekarskiego jako monolitu to samooszukiwanie się. Potrzebujemy zbliżania stanowisk i kompromisów. Siłowe pohukiwania dają iluzoryczne poczucie władzy, ale czy są bardziej sprawcze? Samorząd nie był i nie jest korporacją. Samorząd to wspólnota indywidualności. Kult trybunów mediów społecznościowych nie może dominować w rozmowie o naprawie relacji pacjent-lekarz i lekarz-lekarz oraz samowolnie decydować o zmianach prawa. Klikalność nie leczy żadnej choroby. Puenta? Nie unikajmy dyskusji o różnych wizjach przyszłości. Czas wyjść z teatru.

Jarosław Wanecki, pediatra, felietonista