27 kwietnia 2024

W co gra rząd?

Białe miasteczko to dla władzy problem wizerunkowy, choć rządzący na tysiąc sposobów starają się umniejszyć jego znaczenie. Minister zdrowia powtarza, że dialog jest potrzebny, ale nie zamierza ustąpić protestującym – pisze Mariusz Tomczak.

Manifestacja pracowników ochrony zdrowia. Foto: Marta Jakubiak

6 proc. PKB w 2023 r. i 7 proc. PKB w 2027 r. – taki poziom minimalnych nakładów publicznych na ochronę zdrowia przewiduje znowelizowana ustawa o świadczeniach opieki zdrowotnej. To realizacja obietnicy złożonej przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, zapisanej w programie społeczno-gospodarczym Polski Ład, który ma być programową wizytówką partii na kolejne lata.

Założenia są takie, że w latach 2022-2027 do systemu ochrony zdrowia trafi dodatkowo ok. 83 mld zł, a w 2027 r. nakłady na opiekę zdrowotną w Polsce wyniosą 215 mld zł. Duże liczby miały wywrzeć wielkie wrażenie w społeczeństwie i pomóc rządzącym w zmianie narracji o pogłębiającej się zapaści w publicznym lecznictwie mocno sponiewieranym w czasie pandemii.

Skoro jest dobrze, to dlaczego jest źle?

Prezydencki podpis pod „ustawą 7 procent” nie odbił się jednak zbyt szerokim echem w debacie publicznej. Na przeszkodzie stanął m.in. protest w białym miasteczku zbiegający się w czasie z kolejną turą rozmów z wiceministrem zdrowia Piotrem Bromberem, po której medycy zdecydowali się wezwać swoje koleżanki i swoich kolegów do skończenia z ciągłym łataniem dziur w grafikach.

Do przepracowanych osób, które zamiast z pracy do domu jeżdżą z dyżuru na dyżur, zaapelowali o wypowiadanie umów i ograniczenie czasu pracy do jednego etatu. „Przestań ratować chory system. Zacznij ratować siebie” – takie hasła przewijały się w mediach społecznościowych.

Pojawił się zgrzyt, bo skoro – jak mówi część polityków – sytuacja w publicznej ochronie zdrowia wprawdzie jest daleka od ideału, ale nie ma mowy o dramacie, a ma być lepiej, ponieważ w kolejnych latach do systemu trafi ekstra kilkadziesiąt miliardów złotych, to dlaczego medycy rozbili namioty na trawniku niedaleko kancelarii premiera i jak mantrę powtarzają hasło: „publiczna ochrona zdrowia kona”?

Jak radzą sobie inne kraje

Międzynarodowe rankingi porównujące sytuację w opiece zdrowotnej w krajach UE i OECD są dla naszego kraju mało łaskawe. Na ogół wypadamy po prostu źle. Często wyprzedzają nas państwa, które również należały do bloku socjalistycznego, np. Czechy.

Łączne wydatki na ochronę zdrowia w Polsce, zarówno w przeliczeniu na jednego mieszkańca, jak i w odniesieniu do PKB, są jednymi z najniższych. Liczba praktykujących lekarzy i pielęgniarek w Polsce na 1 tys. mieszkańców również należy do najniższych, a dodatkowy problem stanowi starzenie się kadr medycznych, co w niektórych specjalizacjach osiągnęło krytyczny poziom.

Średnią unijną przekracza umieralność z przyczyn możliwych do uniknięcia dzięki profilaktyce i interwencji medycznej. W czasie pandemii przodujemy w liczbie nadmiarowych zgonów. Poziom niezaspokojonych potrzeb w zakresie opieki medycznej w Polsce jest wyższy niż średnia UE, co wynika głównie z długich kolejek.

10,5 miesiąca oczekiwania

Zgodnie z danymi Fundacji Watch Health Care, we wrześniu średni czas oczekiwania na gwarantowane świadczenia zdrowotne wyniósł 3,4 miesiąca i skrócił się o 0,4 miesiąca w porównaniu do lutego 2019 r., gdy opublikowano poprzedni raport. – System tkwi w miejscu. W Polsce nie ma problemu z jakością tylko z dostępnością świadczeń zdrowotnych i na to głównie skarżą się pacjenci – mówi Krzysztof Łanda, założyciel Fundacji WHC.

Najdłużej czeka się na świadczenia w dziedzinie ortopedii i traumatologii narządu ruchu (średnio ok. 10,5 miesiąca), ale długie kolejki są również do świadczeń z chirurgii plastycznej (8,1 miesiąca) i neurochirurgii (7,5 miesiąca). Jeśli chodzi o uzyskanie porady specjalisty, najdłuższy czas oczekiwania dotyczy wizyt u chirurga naczyniowego (10,5 miesiąca), neurochirurga (9,6 miesiąca) i endokrynologa (7,6 miesiąca).

Z tej sytuacji doskonale zdają sobie sprawę osoby zawodowo związane z publicznym lecznictwem, nawet jeśli na co dzień koncentrują się na diagnozowaniu i leczeniu, a nie lekturze obszernych raportów i analiz eksperckich. Od lat widzą piętrzące się trudności w swoich zakładach pracy, a rozmowy z medykami z innych placówek mocno utwierdzają ich w tym przekonaniu.

Postulaty komitetu protestacyjno-strajkowego

– W ogóle nie ma mowy o wzroście nakładów na system opieki zdrowotnej w Polsce, a domagamy się tego jako najważniejszej sprawy dla pacjentów i personelu medycznego – w taki sposób negocjacje z wiceministrem Piotrem Bromberem podsumowuje wiceprezes NRL Artur Drobniak, jeden z uczestników tych rozmów.

Postulaty Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjno-Strajkowego Pracowników Ochrony Zdrowia, który 11 września zainicjował protest w białym miasteczku, obejmują m.in. podwyżki wynagrodzeń, wzrost wyceny świadczeń medycznych, ryczałtów i „dobokaretki”, zatrudnienie dodatkowych pracowników administracyjnych i personelu pomocniczego czy wprowadzenie norm zatrudnienia uzależnionych od liczby pacjentów. Już na pierwszy rzut oka widać, że ich realizacja wiąże się ze skutkami finansowymi.

Minister zdrowia Adam Niedzielski, odnosząc się do postulatów komitetu protestacyjno-strajkowego, wielokrotnie określał je jako „nierealne”, a wręcz „absurdalne”. To jeden z powodów, którym tłumaczono brak możliwości spotkania z premierem Mateuszem Morawieckim, co początkowo stanowiło jedno z żelaznych oczekiwań medyków. Protestujących nieustannie naciskano na „urealnienie” postulatów, czyli zredukowanie żądań.

Minister zdrowia nie chce zmian?

Od 21 września do 7 października odbyło się sześć spotkań z wiceministrem Piotrem Bromberem. W tym czasie w mediach zapanował dwugłos – strona rządowa suflowała, że porozumienie jest coraz bliżej, podczas gdy protestujący zaprzeczali temu na konferencjach prasowych, skarżąc się, że w czasie rozmów brakuje konkretów, a jeśli już jakieś padają, to bez gwarancji wykonania i zapewnienia środków finansowych niezbędnych do ich realizacji.

„Przebieg rozmów jest żenujący. Udowadniają one, że minister zdrowia nie chce żadnych zmian w systemie. Widzimy, że zamysłem rządu jest, by rozmowy trwały i pokazywały ‘dobrą wolę rządu’. A faktycznie żadnej dobrej woli nie ma. Przedstawiciele ministra zdrowia nie są przygotowani, nie otrzymujemy obiecanych dokumentów i analiz. Na każdym spotkaniu wracamy wciąż do punktu wyjścia” – napisano w jednym w komunikatów, a oświadczeń z podobnym przesłaniem pojawiło się sporo.

Nic dziwnego, że rozmowy zakończyły się fiaskiem. Komitet odrzucił treść zaproponowanego przez resort porozumienia intencyjnego, nazywając je „nieporozumieniem”. – Nie odpowiada na żaden postulat i nie rozwiązuje żadnego problemu – mówi Krystyna Ptok, przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, jedna z liderek komitetu.

Infografika: Gazeta Lekarska

Pomoc w ratowaniu wizerunku?

Medycy uznali ten dokument za pretekst do zakończenia negocjacji i „przeniesienia” rozmów do Trójstronnego Zespołu ds. Ochrony Zdrowia. – W kierownictwie Ministerstwa Zdrowia podjęliśmy decyzję, że ciężar negocjacji przerzucamy do zespołu. Tam będziemy chcieli podpisać porozumienie i zaproponować warunki, które pokazywaliśmy komitetowi – tłumaczy minister Adam Niedzielski.

Wykluczył także kolejne spotkania protestujących z przedstawicielami resortu w dotychczasowej, dwustronnej formule, co stanowi kolejny dowód na to, że w sporze z medykami obecny szef Ministerstwa Zdrowia gra ostrzej niż jego poprzednicy, Łukasz Szumowski i Konstanty Radziwiłł. Oficjalnie tłumaczy to tym, że zespół „reprezentuje wszechstronny punkt widzenia”, uwzględniający perspektywę pracowników, pracodawców i rządu.

Rozmowy toczone w tym gronie określa jako „rzeczowe” i przebiegające w „bardzo dobrej atmosferze”, przy okazji dając szturchańca komitetowi. – Zespół został zwołany w celu ratowania wizerunku tych, którzy uważają, że sytuacja w ochronie zdrowia jest wspaniała, wynagrodzenia godne, warunki pracy z pacjentami komfortowe, a dostęp do opieki wystarczający – ocenia Anna Bazydło, wiceprzewodnicząca Porozumienia Rezydentów OZZL, jedna z liderek protestu w białym miasteczku.

Obawy

Prezes Naczelnej Rady Lekarskiej prof. Andrzej Matyja zaapelował do ministra zdrowia o „nieuciekanie od rozmów” z protestującymi. – Mam nadzieję, że zanim Trójstronny Zespół podpisze jakiekolwiek porozumienie, najpierw skonsultuje się z komitetem – mówi prezes NRL. Ta wypowiedź potwierdza obawy pojawiające się wśród medyków pozostających w sporze z rządem, że za cenę pewnych obietnic zespół może zawrzeć „jakąś” umowę z rządem, co zostanie ogłoszone jako „koniec protestu”.

Wiceprezes NRL Artur Drobniak podkreśla, że decyzję o zakończeniu batalii rozpoczętej 11 września może podjąć wyłącznie komitet protestacyjno-strajkowy, w skład którego wchodzą organizacje skupiające niemal 600 tys. pracowników ochrony zdrowia. – Żadne inne ciało nie może tego zrobić – zastrzega.

Co trafiło do premiera?

W połowie października protestujący przygotowali własny projekt porozumienia, który miałby zostać zawarty nie tylko z ministrem zdrowia, ale również z prezesem Narodowego Funduszu Zdrowia i szefem Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji. Trafił do premiera, choć nie wiadomo, czy szef rządu faktycznie się z nim zapoznał.

Ośmiostronicowy dokument jest znacznie bardziej szczegółowy od resortowego porozumienia intencyjnego. Widać w nim fachową, prawniczą rękę. Zakłada m.in. nowelizację ustawy o sposobie ustalania najniższego wynagrodzenia zasadniczego pracowników zatrudnionych w podmiotach leczniczych w perspektywie najbliższych dwóch lat.

Zgodnie z postulatami komitetu, współczynniki pracy, przez które mnoży się przeciętne wynagrodzenie w gospodarce w celu określenia minimalnej pensji, dla lekarzy ze specjalizacją wzrosłyby z 1,31 do 1,45 (od października br.), 2,2 (od lipca 2022 r.) i 3,0 (od lipca 2023 r.). To znacznie więcej, niż proponuje resort, który zgadza się na wzrost do 1,45, ale dopiero od lipca przyszłego roku.

Spór o współczynniki pracy

Komitet chce, by współczynniki pracy dla lekarzy w trakcie specjalizacji wzrosły przynajmniej do 1,19 (od października br.), 1,7 (od lipca 2022 r.) i 2,2 (od lipca 2023 r.), dla lekarzy bez specjalizacji do (odpowiednio) 1,17, 1,6 i 2,0, a dla stażystów – 0,95, 1,3 i 1,5. Dla porównania: od lipca 2022 r. resort obiecuje specjalizantom stawkę minimalną w wysokości 1,19, lekarzom bez specjalizacji – 1,17, a stażystom – 0,95.

Treść porozumienia przygotowana przez komitet protestacyjno-strajkowy zakłada również zobowiązanie ministra zdrowia i prezesa NFZ do „realnego wzrostu wyceny świadczeń medycznych oraz ryczałtów we wszystkich rodzajach świadczeń opieki zdrowotnej” oraz rozpoczęcie procesu legislacyjnego zmierzającego do zapewnienia medykom w trakcie wykonywania czynności zawodowych ochrony prawnej należnej funkcjonariuszowi publicznemu. Ponadto w projekcie ustawy o jakości miałby pojawić się zapis będący urzeczywistnieniem systemu no-fault.

Gdy premierem był Marek Belka…

Wydaje się, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, dlaczego ministrowi Adamowi Niedzielskiemu tak bardzo zależy na tym, by rozmowy toczyły się na forum Trójstronnego Zespołu ds. Ochrony Zdrowia. Aby to zrozumieć, trzeba nie tylko cofnąć się w przeszłość, ale przede wszystkim spojrzeć na niektóre wydarzenia z szerszej perspektywy. Zespół powstał prawie 17 lat temu w wyniku uzgodnień ówczesnego resortu z Prezydium Trójstronnej Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych.

Było to tak dawno temu, że z pewnością nie każdy pamięta, że w fotelu premiera urzędował wtedy Marek Belka. Mało kto zna kulisy powstania zespołu, a w internecie praktycznie nie ma o tym śladu. Przez kilkanaście lat o jego istnieniu często „zapominali” ministrowie zdrowia. Nie każdej ekipie rządowej zespół był potrzebny, bo z punktu widzenia decydentów nierzadko rodził więcej kłopotów niż pożytku.

Kogo nie ma w Trójstronnym Zespole?

Obecnie w skład Trójstronnego Zespołu ds. Ochrony Zdrowia wchodzą przedstawiciele strony rządowej pochodzący aż z pięciu resortów, a także pracodawców i pracowników. Zgodnie z regulaminem stronę pracodawców reprezentuje po dwóch przedstawicieli wyznaczonych przez organizacje reprezentatywne, a stronę pracowników – reprezentatywne organizacje związkowe. Kto spełnia te kryteria, wynika z ustawy o Radzie Dialogu Społecznego i innych instytucjach dialogu społecznego. I w tym tkwi zasadnicza kwestia.

W zespole na stałe nie ma przedstawicieli samorządu lekarskiego, który reprezentuje interesy wszystkich lekarzy i lekarzy dentystów, czy OZZL, który posiada sądownie uznaną reprezentatywność ponadzakładową w myśl Kodeksu pracy. Nie ma też przedstawicieli Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych, Krajowej Izby Fizjoterapeutów czy Krajowej Izby Diagnostów Laboratoryjnych, choć są to samorządy zawodowe tak jak NIL.

Kto decyduje za lekarzy i pielęgniarki?

O sprawach budzących emocje, jak wysokość minimalnych wynagrodzeń lekarzy, pielęgniarek, fizjoterapeutów, ratowników medycznych, diagnostów laboratoryjnych czy elektroradiologów współdecyduje m.in. Konfederacja Lewiatan, Pracodawcy RP, Związek Rzemiosła Polskiego, Business Centre Club, a także OPZZ i NSZZ „Solidarność”.

Medycy, którzy kilka tygodni temu rozpoczęli protest, to grono obarczają współodpowiedzialnością za wejście w życie mocno krytykowanych współczynników pracy służących wyliczeniu płacy minimalnej, co z kolei było jednym z głównych powodów zawiązania komitetu protestacyjno-strajkowego.

Z perspektywy czasu wydaje się, że niezależnie od tego, kto akurat stoi u władzy, Trójstronny Zespół pozwala rządzącym rozmawiać z wybraną częścią uczestników systemu ochrony zdrowia przy równoczesnym spychaniu na boczny tor wielu innych środowisk, przede wszystkim tych znacznie lepiej rozumiejących specyfikę pracy w szpitalach czy przychodniach i mających znacznie większy mandat do reprezentowania interesów przedstawicieli zawodów medycznych niż namaszczone przez ustawę organizacje reprezentatywne. Zmiana status quo nie leży jednak ani w ich interesie, ani w interesie rządu.

Mariusz Tomczak