Wielka fala
W kolekcji sztuki Dalekiego Wschodu Muzeum Mazowieckiego w Płocku znajduje się odbitka drzeworytu Hokusaia „Wielka fala w Kanagawie”. Pan Hokusai Katsushika rozpoczął nim w latach 30. XIX w. cykl malarski „36 widoków na górę Fudżi”.
Podobno odbitka „Wielkiej fali”, znajdująca się w kolekcji Feliksa Jasieńskiego, zainspirowała Stanisława Wyspiańskiego do cyklu rysunków z krakowskim Kopcem Kościuszki w tle. No cóż – jaki kraj, taka i święta góra (nic nie ujmując oczywiście ani Kościuszce, ani Wyspiańskiemu)…
Kanagawa jest mi równie daleka, jak moje miasto bliskie. Z okna pokoju lekarskiego płockiego szpitala przez odmęty, wyjątkowo niespokojnej w tym roku, Wisły widzę jedynie wypiętrzenie moreny czołowej – żadnego stożka (czy choćby kopca), Boże broń! I nic zapewne – nawet możliwość codziennego podziwiania cennej ryciny w lokalnej kolekcji sztuki orientalnej, nie usprawiedliwia mojej – co tu ukrywać – bardzo dowolnej i zmanipulowanej na potrzebę chwili interpretacji obrazu.
Dlatego proszę wszystkich dotkniętych tym nadużyciem – a przede wszystkim ducha pana Hokusaia – o wybaczenie. Nie ma chyba jednak lepszej ilustracji na podsumowanie minionego roku i tego, z czym stanęliśmy oko w oko po roku pandemii. Wszystko wskazuje przecież na to, że właśnie nadciąga wielka fala…
Na rysunku Hokusaia, w tle – zgodnie z tytułem cyklu – majaczy stożek wulkanu. Ale to nie on – choć dla Japończyków stanowi sacrum – wydaje się tu istotny. Tym, co przyciąga wzrok i zapada w pamięć, jest wielka fala dosłownie pożerająca trzy łodzie, zmagające się z morskim żywiołem. W każdej z nich grupka, doświadczonych zapewne, żeglarzy chowa głowy w ramionach i odwraca twarze przed ogromem nadciągającej, i chyba nieuchronnej, zagłady.
Niebo jest bezchmurne – pewnie żaden z marynarzy nie przewidział, że codzienny połów ryb może skończyć się walką na śmierć i życie z niewiarygodnym żywiołem. Ktoś z nich może kiedyś słuchał bajania o fali tsunami wyrastającej niespodziewanie z morskiego dna. Ale dlaczego miałoby się to zdarzyć właśnie im i to w taki zwykły dzień?!
Załoga każdej z łodzi szuka innego sposobu na uniknięcie katastrofy. Jedni – ci, którzy dostrzegli ją najwcześniej, próbują wykorzystać swe żeglarskie umiejętności – ustawić łódź w odpowiedniej pozycji i tym sposobem uniknąć spotkania z najwyższym punktem fali albo po prostu dać się ponieść morskim prądom na spokojne wody.
Wierzą, że wiedza i doświadczenie pozwoli im – przy wsparciu duchów świętej Fudżi – wyjść cało z opresji. Druga łódka pruje morskie fale, jakby wyzywając je na pojedynek. Będzie, co ma być – myślą rybacy. Z naturą nie ma co walczyć. Może kilku z nas utonie, ale ktoś tam się uratuje. I jednych, i drugich możemy przecież później okrzyknąć bohaterami…
Są też tacy – to ci na trzeciej krypie – którzy spokojnie odwracają twarze od fali wielkiej, jak dom. Zwrócili się do niej plecami, spuścili głowy tak, że widać tylko charakterystycznie sterczące z łysych głów koczki japońskich mężczyzn. Jaka fala?! – przekonują siebie nawzajem. Nie ma o co robić hałasu – jak jest morze (ba, ocean!), to muszą być fale! A to, że ta jest jakaś wyjątkowa, to zwykła dziennikarska kaczka! Albo (co gorsza) ktoś – ciekawe kto i w jakim celu? – usiłuje nas nastraszyć. Ale my się nie damy! Pewnie śpiewają sobie japońską wersję „Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni” – jo-ho-ho i butelka… sake!
„Wielka fala” powstała prawie dwieście lat temu. Pandemia, która ogarnęła świat rok temu, zaskoczyła ludzkość tak samo, jak wzburzone morze rybaków na obrazie Hokusaia. Wirus zakpił z ludzkiego zadufania i przekonania o panowaniu nad siłami przyrody. Natura okazała się sprytniejsza. Ostrzegła pierwszą falą epidemii, uderzyła drugą – jakby grożąc palcem – za brak należnego szacunku, teraz piętrzy z wściekłością trzecią. A my, jak rybacy na starej japońskiej rycinie, ratujemy się na różne sposoby. Jedni wybierają wiedzę opartą na faktach, inni liczą na szczęśliwe zrządzenie losu, pozostali chronią się w ułudzie spiskowych teorii i negacji obecności wirusa.
Utrzymując się w marynistycznej metaforyce, na pokonanie epidemicznego tsunami mamy tym większe szanse, im więcej nas wsiądzie do łodzi sterowanej przez mądrych i doświadczonych. Trzeba tylko pamiętać, że ta nasza łajba od dawna jest dziurawa i reperowana doraźnie – wiemy to doskonale – wszak nie raz już nabierała wody. Szalupy ratunkowej raczej nie ma.
Joanna Sokołowska, pediatra, felietonista