22 listopada 2024

Wietnam: sentymentalna podróż w czasie

Chcesz się poczuć jak w starym filmie? W kolonialnym, nieoczywistym i przywołującym odległe wspomnienia otoczeniu? Jedź do Hoi An i Hanoi. Takiego klimatu jak tam nie znajdziesz nigdzie – pisze Joanna Bon.

Fot. shutterstock.com

Kto pamięta „Kochanka” Jeana-Jacques’a Annaud, wie, o czym piszę. Nie chodzi o łóżko w zacienionym pokoju i dwójkę bohaterów, lecz Indochiny z 1929 r. i dobiegający zza okna gwar ulicy. Zostawmy zatem kochanków skupionych na swojej namiętności i wyjdźmy na ulicę…

Choć może jeszcze podejrzymy kolejny film – „Indochiny” Régisa Wargniera – nagrodzony Oscarem i Złotym Globem z Catherine Deneuve. Południowo-wschodnia Azja… Indochiny są tu niemal mistyczne. Kraina mlekiem i miodem płynąca i ta wszechobecna nostalgia za tym, co minione…

Czas zatrzymał się w miejscu

Hoi An ze swoją starą częścią miasta i kolonialną architekturą, knajpkami, rzeką i łódkami przewożącymi turystów w scenerii wypełnionej tysiącem lampionów. Czegóż chcieć więcej? Przejażdżki rowerowe po okolicy przywołujące dawne czasy, pola ryżowe, groble wody, klimatyczne uliczki miasta i urokliwe zaułki.

Mamy wrażenie, że cofnęliśmy się o całe wieki. Tu czas naprawdę zatrzymał się w miejscu. Możemy czuć się jak bohaterowie dawnych filmów. Obowiązkowy punkt to przejażdżka łodzią ozdobioną lampionami. Jesteśmy my, odrobina światła i nabrzeże, które równie dobrze mogło tak samo wyglądać przed stu laty.

Potem wizyta na nocnym targu, bo w Hoi An (zresztą nie tylko tu) życie zaczyna się po zmroku. Koniecznie, tak nakazuje tradycja, trzeba zapalony lampion puścić na rzekę i wypowiedzieć życzenie. Na pewno się spełni! I nawet jeśli nie mamy zbyt wielu marzeń i nie zamierzamy zapewniać ich realizacji w taki właśnie sposób, wieczorny spacer nad rzeką będzie niezapomniany.

A rano, po śniadaniu, ruszamy rowerem. Najlepiej na nabrzeże, gdzie są piękne plaże. Po drodze tarasy ryżowe i palmy. A na miejscu ciepła, przejrzysta woda, zachęcająca do kąpieli, i plaża – jedna z najlepszych w kraju. Uwaga na fale! Zabierają nieuważnym turystom okulary.

Wieczorem, po powrocie do miasta, ostatnia przymiarka w jednym z zakładów krawieckich, a jest ich tu pełno. Garnitur à la James Bond z ostatniego filmu? Nie ma problemu! W jakim kolorze? Z jakiego materiału? Do tego jedwabna koszula? Proszę bardzo. W dwa dni.

Dla odważniejszych do wyboru są oryginalne lokalne wzory. I jesteśmy gotowi, by ruszyć na kolację do jednego ze starych domów z żółtymi ścianami. Do wyboru mnóstwo lokalnych specjałów, w tym klasyczne receptury w nowoczesnej odsłonie. Zmysły smaku i wzroku będą zaspokojone. Pomyśleć, że mogliśmy to stracić. Niewiele brakowało.

W latach 90. pojawił się pomysł, by wyburzyć zabytkową część miasta i zastąpić nowymi budynkami (takich zresztą powstaje w okolicy coraz więcej). Zaprotestował przeciwko temu polski konserwator Kazimierz Kwiatkowski, który pracował przy renowacji świątyni w okolicy. To dzięki jego staraniom Hoi An wpisano na listę UNESCO i nadal możemy podziwiać jego niezaprzeczalny urok.

W morzu skuterów

Chaos. To pierwsze, co przychodzi do głowy po wyjściu na ulicę w Hanoi. Wszędzie tłum ludzi. Ruch. Energia. Hanoi nie jest dla tych, którzy szukają spokoju. Tu ciągle się coś dzieje. Zanosi się, że będzie dużo emocji. Pierwsze już w taksówce z lotniska.

Milion motocykli i skuterów w niekończącym się strumieniu. Nie ma żadnych zasad ruchu. Zaraz się zderzymy. Zamykam oczy i krzyczę. Kierowca się śmieje. Wiem już, że czeka mnie wielka przygoda. Miasto nie jest piękne w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, ale ma swój wyjątkowy i niepowtarzalny klimat.

Nieważne, czy jesteś miłośnikiem kultury, czy jedzenia, Hanoi ma coś do zaoferowania każdemu. Wystarczy wyjść na ulicę. To tu od rana do wieczora toczy się życie.

Na ulicy się rozmawia, spotyka znajomych, przygotowuje i zjada posiłki. Ciągły hałas, kolory, gwar rozmów, trąbienie. Gdziekolwiek spojrzeć, pełno Wietnamczyków z całymi rodzinami. Kupują dosłownie wszystko. Jest głośno, duszno i ciekawie. To raj dla miłośników jedzenia.

Zupa pho, sajgonki, Cao Lau (mięso wieprzowe, ogrom zieleni i makaron sojowy), banh mi (bułka z dodatkami). Street food. Im więcej lokalnej społeczności i im bardziej tłoczno, tym lepsza rekomendacja – wiadomo, że dobrze zjemy. I choć wiele razy przyjdzie nam do głowy, patrząc, jak posiłki są przygotowywane, że za chwilę się rozchorujemy, nic takiego się nie zdarza (pałeczki zawsze są jednorazowe).

Do tego wszyscy siedzą w małych knajpkach, przy małych stolikach i na małych krzesłach! Ale to jest to! Długo tego nie zapomnicie. I znów kolejny „street”. Tym razem Train Street. Choć to bardzo turystyczne miejsce, jest ciekawe. Wąska uliczka, po obu stronach budynki mieszkalne, a po środku przejeżdżające pociągi.

Do tego po bokach bary i restauracje, i mnóstwo turystów, którzy – jak my – chcą zrobić to jedno jedyne zdjęcie. Wszystko w starodawnym klimacie. Sceneria jak z dawnego filmu, tylko w XXI wieku. Na koniec teatr lalek na wodzie. Tradycja mająca ponad tysiąc lat. I do zobaczenia tylko tu.

Joanna Bon