4 maja 2024

Zdarzenia niepożądane. Nie marnujmy lekcji okupionych krwią

Wyobraź sobie wakacje. Dzierżysz w dłoni wyczekany bilet lotniczy. Cel twojej podróży to urzeczywistnienie marzeń. Jedni lecą na Malediwy, inni na Kubę, tobie być może wystarczą tym razem Bieszczady – pisze dr Filip Płużański.

Foto: pixabay.com

Przyjmijmy, że powszechne deklaracje jakiś szalony populista potraktował poważnie i w te Bieszczady lecieć można. Dzień przed wylotem otrzymujesz telefon od linii lotniczych, że owszem lot się odbędzie, jednak ze względu na ogromne zainteresowanie destynacją zamiast z Radomia, wylecisz z innego miasta.

Nie robi to na tobie większego wrażenia, bo ostatnie dwa lata upłynęły ci na przeglądaniu albumów bieszczadzkiej fauny i flory, i wiesz, że zwierzęta, które tam żyją, to m.in żubr, bóbr czy też łoś. Na lotnisku okazuje się, że akurat przyjechał Minister Powietrznej Przestrzeni i Lotnictwa, tym samym wejście główne zamknięte do odwołania. Pełny nadziei, niesiony wraz z tłumem, docierasz bocznym wejściem do hali odlotów.

Zgody podpisane, pasy zapięte

Kolejka, a w kolejce Goździkowa, i mimo braku jakichkolwiek informacji od przewoźnika dotyczących przebiegu odprawy i samego lotu, wiesz już wszystko. Że to najlepsze lotnisko. Że ona lata tylko z kapitanem Gagarinem. Że tu generalnie syf i malaria, ale ona chodzi do Gagarina na prywatne lekcje pilotażu i jest spokojna. Obsługa lotniska rozkłada ręce i zamiast obiecanego miejsca przy oknie dostajesz to przy drzwiach do toalety. Drzwi do kokpitu jeszcze otwarte. Widzisz tym samym stewarda, który instruowany przez telefon, prawdopodobnie przez pilota, uruchamia w pośpiechu kolejne systemy samolotu.

W tym czasie stewardesa biegiem rozdaje pasażerom formularze „Świadomej zgody na lot”, informując przy okazji, że jeśli ktoś zgody nie wyrazi, to drzwi cały czas są otwarte. Pilot właśnie wylądował, o, tym samolotem, który widać po lewej stronie. Przekrzykując ryk rozgrzewających się silników, steward informuje, że „za chwilę będzie pilot” i, nie bawiąc się w konwenanse, opuszcza pokład. Po chwili niepewności widzimy zziajanego pilota w rozchełstanym mundurze, który zagryza resztki Red Bulla zimnym kawałkiem pizzy. Szybka wymiana zdań ze stewardesą i już nawet on wie, że lecimy w „BIE-SZCZA-DY”. Zgody podpisane. Pasy zapięte. Trochę zakręci się w głowie i… startujemy.

Lotnictwo vs medycyna

Czy ta wizja brzmi znajomo? Na jakim etapie tej podróży podjęlibyście decyzję o czasowym odłożeniu urlopu? W końcu ryzyko zdarzenia niepożądanego maleje wraz z kolejnym odcinkiem serialu oglądanego na kanapie. Dlaczego posługuję się analogią lotniczą? To pierwsza branża, która wprowadziła na szeroką skalę system rejestrowania zdarzeń niepożądanych. W jakim celu? Nie po to, żeby szukać winnego, ale aby nie dopuścić do podobnego zdarzenia w przyszłości. Mimo że pojęcie zdarzenia niepożądanego przewija się w przestrzeni publicznej już od dawna, to w wielu przypadkach wydaje się być niewystarczające dla pacjenta, który doznał uszczerbku na zdrowiu. Dlaczego?

W raportach Polskiego Zakładu Higieny póki co próżno szukać częstości występowania zdarzeń niepożądanych. W powodach umieralności cały czas „królują” choroby układu sercowo-naczyniowego, na drugim miejscu są choroby onkologiczne, potem układu oddechowego, urazy. W USA oszacowano częstość występowania działań niepożądanych na 3,1 proc. ogólnej liczby hospitalizacji, a liczbę zgonów z tego powodu na 0,71 proc. tej liczby. Przenosząc te proporcje na 8116709 hospitalizacji w 2016 r. w Polsce (łącznie z porodami i przyjęciami wielokrotnymi), co roku z powierzchni Ziemi znika populacja Zamościa lub wypełniony po brzegi Stadion Narodowy (ok. 58 tys. osób), albo raz na cztery lata działania niepożądane zabijają wszystkich mieszkańców Stołecznego Targówka lub Sosnowca. Całego Sosnowca.

Dziurawy system

Od 2011 r., a w zasadzie od 2012 r. działają w Polsce wojewódzkie komisje ds. orzekania o zdarzeniach medycznych. W założeniu miały uprościć proces badania, wykrywania i naprawiania szkód wywołanych przez ewentualne działania niepożądane. System, mimo swoich bezspornie istotnych założeń, jest dziurawy. Komisje, owszem, analizują zgłoszenia działań niepożądanych, ale ze względu na niedefinitywny charakter wydawanej opinii, wykorzystywane są do ustalenia podstaw ewentualnego pozwu. Ich działanie ogranicza się jedynie do szpitali, zdarzenia medyczne w pozostałych placówkach traktowane są jak niczyje.

Komisje mogą orzekać tylko jeśli wnioskowana kwota obejmująca wysokość odszkodowania i zadośćuczynienia w przypadku zakażenia, uszkodzenia ciała lub rozstroju zdrowia nie jest wyższa niż 100 tys. zł, zaś w przypadku śmierci nie przekracza 300 tys. zł. Komisje wydają opinie, a nie decyzje administracyjne. Dlatego, mimo potwierdzenia zaistnienia zdarzenia niepożądanego, pacjent zostaje sam z koniecznością dochodzenia swoich praw. Szpitale i ich ubezpieczyciele proponują pacjentom w ramach ugody okrągłą złotówkę (1 PLN), bo wysokość wnioskowanego zadośćuczynienia i odszkodowania jest jedynie sugestią. Nie dziwi zatem, że pacjent może czuć się w tej sytuacji traktowany, w najdelikatniejszych słowach, jak idiota i już bez większych ceregieli składa za pośrednictwem kancelarii zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.

Deklaracje swoje, rzeczywistość swoje

Zgodnie z priorytetami umowy pomiędzy Ministrem Zdrowia a europejskim biurem WHO, w 2016 r. zainaugurowano projekt wprowadzenia zmian w szkoleniu kadr medycznych, a w spotkaniu pod koniec 2016 r. wzięli udział koordynatorzy większych uczelni medycznych w Polsce. Rada Unii Europejskiej, w zaleceniu opublikowanym 9 czerwca 2009 r. w sprawie bezpieczeństwa pacjentów, w tym profilaktyki i kontroli zakażeń związanych z opieką zdrowotną, zarekomendowała uwzględnianie kwestii bezpieczeństwa pacjentów w kształceniu przed- i podyplomowym, podczas stażu oraz w ustawicznym rozwoju zawodowym wszystkich pracowników ochrony zdrowia. Luksemburska Deklaracja Bezpieczeństwa Pacjentów z kwietnia 2005 r. zaleciła wprowadzanie problematyki bezpieczeństwa pacjenta do standardowych programów nauczania profesjonalistów medycznych.

Mimo to młodzi lekarze zaczynają najpiękniejszą przygodę życia ze świadomością, że „u nas błędów się nie popełnia”, oraz „po pierwsze nie szkodzić, po drugie chronić własną skórę”. Część z nas kojarzy zapewne Kapitana Chesleya „Sully’ego” Sullenbergera, który w 2009 r. bezpiecznie wylądował Airbusem A320 na rzece Hudson, ratując 155 pasażerów i ogromną liczbę mieszkańców nowojorskiego Manhattanu przed niewyobrażalną katastrofą. Później, w czasie jednej z konferencji poświęconych bezpieczeństwu lotnictwa, miał powiedzieć: „Wszystko, co wiemy w lotnictwie, każda reguła w zbiorze przepisów, każda procedura, którą znamy, powstała, ponieważ ktoś gdzieś zginął. Zapłaciliśmy wielką cenę za lekcje dosłownie okupione krwią, które musimy zachować jako wiedzę instytucjonalną i przekazać kolejnym pokoleniom. Nie możemy ponieść moralnej porażki, zapominając o tej ofierze. Musimy dalej nauczać”.

Ministerstwo Zdrowia od 2017 r. trzyma w szafie założenia „Ustawy o jakości w ochronie zdrowia”, mimo wielokrotnych deklaracji prof. Łukasza Szumowskiego o najwyższej wadze takich rozwiązań. Wszelkie próby ustalenia konkretów dotyczących ww. dokumentu spełzają na niczym, bo nikt nie jest w stanie udzielić wiążącej odpowiedzi. Być może obecne skupienie opinii publicznej i tym samym rządzących na ochronie zdrowia pozwoli nam obudzić się któregoś dnia w nowej rzeczywistości. W której zdarzenia niepożądane są bezwzględnie wykorzystywane do poprawy bezpieczeństwa, a nie tylko szukania winnych. Bez zdecydowanych i systemowych działań mających na celu przede wszystkim uszczelnienie obecnego systemu, znowu będziemy marnować czas lekarzy błąkających się po prokuraturach, prokuratorów błąkających się po szpitalach, a przede wszystkim nadal będziemy trwonić bezcenne zaufanie naszych pacjentów.

Filip Płużański, lekarz rezydent, Klinika Artroskopii, Chirurgii Małoinwazyjnej i Traumatologii Sportowej Szpitala WAM w Łodzi