25 kwietnia 2024

To nie jest mój pacjent

– Lektura artykułów, w których koledzy opowiadają swoje historie, sprawiła, że powróciły przeżycia sprzed lat. Zdałam sobie sprawę, że mam w sercu ogromny żal za to, co się wydarzyło. Za obojętność… – opowiada doktor Zofia, lekarz z wieloletnim stażem. Jak mówi, w kryzysowej sytuacji weryfikuje się spojrzenie na świat i życie.

Foto: pixabay.com

Było piękne lato. Syn dostał się na medycynę. Wspólnie z mężem, który również jest lekarzem, postanowili zrobić mu prezent. Żeby go odebrać, wzięli dzień urlopu. Wszystko udało się załatwić rano, więc popołudnie mieli wolne. Mąż postanowił pojeździć na rowerze, a ona odwiedzić ciocię mieszkającą kilkanaście kilometrów od miasta.

– To właśnie tam odebrałam telefon od syna, który przekazał mi informację, że tata miał wypadek, że ma złamany nos i uszkodzone zatoki – opowiada. Była spokojna, jadąc do szpitala. Takie obrażenia nie mogły być bardzo groźne. Kiedy jednak dotarła na miejsce, okazało się, że mąż jest w ciężkim stanie. Ma bardzo poważny uraz wielonarządowy i właściwie nie wiadomo, czy przeżyje do rana…

Pechowa przejażdżka

Prowadzono remont drogi. Nie zauważył przed sobą niedbale rzuconych na sztorc płyt chodnikowych. Przekoziołkował, spadł z roweru i uderzył o nie, roztrzaskując twarz. – Nie wiem, w jaki sposób udało mu się to zrobić, ale resztką sił zadzwonił do syna i powiedział, że trzeba wezwać karetkę. Syn myślał, że wzywa karetkę do pacjenta ojca. Próbowałam skontaktować się z mężem, ale bezskutecznie, bo stracił przytomność – opowiada doktor Zofia.

Kiedy zespół dotarł na miejsce, nikt nie rozpoznał w poszkodowanym kolegi lekarza. Przewieziono go do dużego szpitala wielospecjalistycznego. Obrażenia były poważne, zachodziła obawa, że pacjent nie przeżyje. Przyjechał ordynator chirurgii, laryngologii, neurochirurgii, okulistyki. – Męża ratował zespół najlepszych specjalistów. Bez mojej interwencji. Poprosiłam jedynie zaprzyjaźnionego chirurga szczękowego, by pomógł, jeśli zajdzie taka potrzeba. Operacja trwała wiele godzin. Zrobiono wszystko, co można było zrobić. Oczyszczono rany, zabezpieczono fragmenty kostne i mocno uszkodzone oko – wspomina.

Pacjent trafił na OIOM. Ponieważ w szpitalu tym nie było możliwości zrekonstruowania twarzy, trzeba było znaleźć miejsce w innym ośrodku, który będzie w stanie kontynuować leczenie i zgodzi się przyjąć pacjenta. Jeden z ośrodków klinicznych zgodził się na to. Do pokonania mieli jednak ponad sto kilometrów. Wyruszyli najszybciej, jak się dało. Karetką z lekarzem, ponieważ lotnicze pogotowie jeszcze wtedy nie latało nocą. Kiedy dotarli na miejsce, lekarz dyżurny zapytał, po co przyjechali i oświadczył, że takiego pacjenta nie przyjmie, bo to uraz czaszki, a nie twarzoczaszki.

Może przyjęcie było ustalone z szefem, ale pacjent powinien trafić na neurochirurgię, a nie do nich. Szefa oddziału nie było. Kategorycznie odmówił przyjęcia. – Straciłam grunt, poczułam się totalnie bezsilna. Dokąd jechać, czy ktoś nas przyjmie? Nie wiedziałam, co robić… Miałam ochotę uciec. Powstrzymał mnie lekarz anestezjolog, który był z nami. To on podjął decyzję, że pojedziemy tam, gdzie jest neurochirurgia. A jeśli nas nie przyjmą, wrócimy do domu – wspomina doktor Zofia. Mijała kolejna doba po wypadku. Pacjent był coraz słabszy, rozwijało się zakażenie.

Czas ucieka

Na szczęście został przyjęty w innym szpitalu. Zdecydowano, że konieczna jest rekonstrukcja. Przyjechał szef oddziału, na którym wcześniej odmówiono przyjęcia, i wykonał zabieg wspólnie z neurochirurgiem. Operacja się udała, ale chory był w bardzo złym stanie ogólnym. Trafił na OIOM. – Było strasznie trudno. Sto kilometrów od domu, zagubiona w obcym miejscu i przerażona stanem zdrowia męża. Kontakt z lekarzami i pielęgniarkami był bardzo utrudniony albo nie było go wcale. Nikt nie miał czasu, a może bardziej chęci. Widziałam, że stan męża się pogarsza. Zaczyna się sepsa, ale nikogo to nie interesowało, reakcja była taka: trudno, zdarza się… – opowiada doktor Zofia.

Kiedy siedziała przy łóżku męża, zauważyła, że dramatycznie pogarszają się monitorowane parametry. – Wiedziałam, że to bardzo niebezpieczna sytuacja, grożąca nawet zatrzymaniem krążenia i akcji serca. Zauważyłam przechodzącego korytarzem docenta, podeszłam i mówię: „Panie docencie, stan męża się pogarsza, ciśnienie krzyżuje się z tętnem”. „To nie jest mój pacjent” – usłyszałam w odpowiedzi. I spokojnie poszedł do dyżurki. Zaniemówiłam. Nawet nie zapytał, co się dzieje. Wcale go to nie interesowało, choć dotyczyło pacjenta na oddziale intensywnej terapii. Nie biegł do innego chorego, tylko spokojnie przechodził korytarzem… Wiedział, że mąż jest lekarzem i że ja też jestem lekarzem. Miałam ochotę się rozpłakać – wspomina.

Jak ocenia z perspektywy czasu, kiedy wchodzi się do takiej instytucji, w roli petenta jest się już na etapie portiera. Minęło sporo czasu, ale wciąż pamięta tę obojętność. I słowa prof. Filara, który już do studentów mówił: „trzeba założyć piżamę, krótkie spodenki i położyć się w łóżku szpitalnym, żeby zrozumieć, jak to jest być pacjentem”. – Kiedy mąż miał wypadek, poczułam, kim ja tak naprawdę jestem albo kim nie jestem. Jakie powinnam mieć argumenty, żeby pan docent pochylił się nad moim mężem? – pyta z żalem.

Solidarność zawodowa

Strach i samotność – to uczucia, które codziennie jej towarzyszyły. Opowiada, że w czasie dziesięciodniowego pobytu jej męża w ośrodku klinicznym tylko raz jeden z lekarzy zaproponował, żeby weszła do dyżurki, napiła się herbaty i położyła na chwilę, żeby odpocząć. – To był najmłodszy lekarz w tym zespole. On, jako jedyny, potraktował mnie po ludzku – opowiada. I dodaje, że kiedy lekarz znajdzie się w obcym środowisku, solidarności zawodowej nie ma, lekarz nie wspiera lekarza. Sama tego doświadczyła. Jest obojętność, brak szacunku i bardzo wyraźnie się to widzi. – Myślę, że solidarność lekarska nie istnieje. Lokalnie być może jakoś funkcjonuje, ale kiedy wyjdzie się poza krąg znajomych, bycie lekarzem nie ma znaczenia – podsumowuje gorzko.

Trzeba mieć nadzieję

Z ośrodka klinicznego zdecydowała się zabrać męża w bardzo ciężkim stanie. Jak się później okazało, to była bardzo dobra decyzja. – Zabrałam niemal zwłoki. Dyrektor szpitala, w którym pracuję, zgodził się wysłać po męża karetkę. Od razu trafił na OIOM. To był cud, że udało się go wyprowadzić z takiego stanu. Chyba tylko dzięki walce o pacjenta, jaką podjęto w naszym szpitalu – zauważa. I dodaje, że nigdy nie należy tracić nadziei. Mówi, że to przesłanie dla każdego, że trzeba walczyć do końca. Nie można koncentrować się tylko na zabiegu, bo przebieg pooperacyjny jest jeszcze ważniejszy niż cudownie wykonana operacja. Dlaczego w ośrodku klinicznym lekarze nie walczyli?

– Przez zadufanie, pychę, przedmiotowe traktowanie chorego – odpowiada. Mąż doktor Zofii wrócił do pracy. Pewne ograniczenia pozostały, ale wrócił. Pytam, czy po tym doświadczeniu stała się innym lekarzem? – Na pewno tak. I myślę, że zmieniło ono także mojego syna, wówczas przyszłego lekarza. Widzę, jak odnosi się do swoich pacjentów i ich bliskich, jak o każdego walczy – ocenia. – Kiedy wiem, że mogę pomóc pacjentowi, to nie zostawiam go samego, dzwonię, rozmawiam, pilotuję. Czasem proszę innych lekarzy, by mu pomogli, bo wiem, jakie to trudne, nawet dla lekarza, szukać pomocy i wsparcia…

Marta Jakubiak