19 kwietnia 2024

Dr Krzysztof Madej: Akt desperacji, któremu nie zamierzam się dziwić

Z wezbranej rzeki papierów, która rwącym nurtem przepływa przez biurka tego superbiura, jakim jest Naczelna Izba Lekarska, niezawodnie wyłowiłem „List otwarty” transplantologów* do…? Zaraz zastanowimy się nad ustaleniem adresata, bo jest on ukryty w tekście, a nie w tytule – pisze wiceprezes NRL dr Krzysztof Madej.

Foto: Mariusz Tomczak

Nie żebym był jakimś szczególnie zmotywowanym czytelnikiem listów otwartych. Znacznie ciekawszą intelektualnie dyscypliną wydaje mi się czytanie listów bez otwierania szczelnie zaklejonej koperty. W zasadzie to chyba uważam, że należy czytać listy otwarte tylko wówczas, gdy przybierają one postać całokolumnowych płatnych ogłoszeń na trzeciej stronie „Rzeczpospolitej”.

Tym razem jednak zatrzymałem się w zdyszanym biegu z tym listem w ręku – a to dla pewnych jego wyróżników. Zaczynał się on bowiem od słów: „My, transplantolodzy”. No, z „grubej rury”, pomyślałem sobie, bo skojarzenie nastręczyło mi się jedno. „We, the People” – jak w Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki z 17 września 1787 r. Ostatni raz, przed transplantologami, pokrewna fraza wybrzmiała w polskiej przestrzeni publicznej za sprawą przemówienia prezydenta Lecha Wałęsy przed połączonymi izbami Kongresu Stanów Zjednoczonych 15 listopada 1989 r.

To skojarzenie utwierdza mnie w prawdziwości teorii (w ramach ogólnej teorii o dramatycznym rozwarstwieniu środowiska lekarskiego), że poszczególne frakcje naszego środowiska, wydzielone wedle specjalności lekarskich czy według kategorii wiekowych (np. rezydenci) zachowują się jak „my, naród”. A narody, jak uczy historia, przy pomocy różnych, mniej lub bardziej pokojowych metod potrafią konkurować o dostęp do surowców i rynków. Drugi wyróżnik to liczba sygnatariuszy. List mieści się na jednej stronie maszynopisu, a lista sygnatariuszy na trzech.

Zawsze, gdy widzę taką formę korespondencji, ogarnia mnie pewien niepokój, że liczba sygnatariuszy może przewyższać liczbę czytelników, a przecież wiadomo, że minimum to co najmniej jeden czytelnik na jednego autora. Mam i trzeci powód dla zatrzymania się przy tym liście. Otóż całościowy, skompilowany z różnych pomysłów i ekspertyz tekst pierwszej polskiej ustawy transplantacyjnej, zanim jako inicjatywa rządowa trafił do Sejmu RP, powstawał właśnie w Naczelnej Izbie Lekarskiej.

Ustawa ta została uchwalona 26 października 1995 r. (Dz.U. 1995, Nr 138, poz. 682). Pozwolę sobie przypomnieć, że ustawa ta powstała na niecałe dwa lata przed uchwaleniem nowej Konstytucji RP i na ponad dziewięć lat przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Cóż to była za twórcza suwerenność. Równolegle z projektem tej ustawy powstawał projekt zarządzenia w sprawie powołania „Poltransplantu”. Stało się to w czerwcu 1996 r. W czasach, kiedy można było dużo spokojniej i bardziej merytorycznie pracować nad poszczególnymi projektami aktów z zakresu prawa medycznego, bez tych wszystkich politycznych nerwic, które obecnie nami targają.

Pamiętam skupioną, cichą i niezwykle mozolną pracę mecenasa Wojciecha Gutkowskiego, radcy prawnego i legislatora z NIL, oraz partnerską współpracę z ówczesnym wiceministrem zdrowia Wiesławem Jakubowiakiem. Pracę mozolną, bo wymagającą także uporczywego przekonywania oponentów, że przeniesienie na grunt polski, na wzór niektórych krajów zachodnich, zasady „zgody domniemanej” i potrzeby utworzenia jednostki koordynującej przeszczepianie nazwanej „Poltransplantem” to pomysły celowe i bezpieczne.

Stąd zainteresowanie w samorządzie lekarskim, jak te strukturalne i doktrynalne zasady działalności transplantacyjnej zawarte w przepisach prawnych, wielokrotnie przecież później nowelizowanych, działają w kryzysie. Kryzysie polskiego systemu ochrony zdrowia. Jest też i czwarty powód, odmienny od pozostałych, bo objawiający się dopiero po lekturze „Listu otwartego”.

Powodem, który nazwę egzotycznym, jest wybór odbiorcy listu, adresata. W tym wypadku adresatem (dzisiejszym językiem powiedzielibyśmy: targetem) są media. Listy otwarte kierowane są zwykle do władzy prawodawczej lub wykonawczej z publicznym napomnieniem, że postępuje źle, i mają one na celu wywarcie presji na zmianę decyzji lub projektu decyzji poprzez zmobilizowanie dla swoich racji szerszej opinii społecznej. Są często głosem bezsilności, gdy zawodzą inne metody lobbingu. W przypadku władzy politycznej nacisk poparty opinią publiczną może przynieść efekt, bo władza boi się większościowej opinii społecznej, szczególnie gdy opinia ta tej władzy nie popiera.

Ktoś może powiedzieć: przecież media też są władzą, od dawna nazywane czwartą władzą, uzupełniającą monteskiuszowski podział, więc dlaczego nie można by stosować wobec nich tych samych metod walki o uznanie i wdrożenie swoich racji? W przypadku mediów takie proste przełożenie nie działa. Zwykła władza polityczna może wobec nieprawomyślnych stosować sankcję polityczną, czasami prawną. Czwarta władza może, broniąc się, atakować i wpływać na opinię zbiorową w odwrotnym kierunku. Jest jej łatwiej, bo nie musi płacić za publikację listów otwartych lub, co czasami gorsze – zmilczeć temat.

Autorzy listu zarzucają mediom nieuctwo, niekompetencję, nieuczciwość, złą wolę, nieodpowiedzialność i brak kultury dziennikarskiej, bo w sprawach o wysokim stopniu merytorycznej komplikacji nie korzystają z ekspertów, oraz brak wyobraźni, bo w sprawach związanych z dylematami światopoglądowymi i moralnymi – tam, gdzie niezbędne jest zaufanie – nie korzystają z autorytetów. Uczony byłem od zawsze, że jeśli się chce działać politycznie czy społecznie, to trzeba mieć media za sojuszników. Podejmowanie walki z mediami jest z definicji nieskuteczne i, co gorsza, może być przeciwskuteczne.

 Z mediami trzeba obchodzić się bardzo delikatnie i dyplomatycznie. Konflikt z nimi oznacza retorsje lub pozbawienie do nich dostępu, a więc odebranie możliwości replikowania i obrony. Ten list to jakiś akt desperacji, któremu jednak nie zamierzam się dziwić. Transplantologia jest w kryzysie i to nie tylko za sprawą pandemii, choć ta wybija się na pierwsze miejsce, ale także strukturalnym oraz mentalnym, wynikającymi z ogólnej sytuacji w ochronie zdrowia. Nic dziwnego: podstawowa opieka zdrowotna uszkodzona, onkologia uszkodzona, kardiologia niewydolna, to i transplantologia także.

A transplantologia jest dziedziną niezwykle delikatną i wszelkie zaburzenia w dialogu społecznym, a więc i w kształtowaniu opinii społecznej, przekładają się natychmiast na liczbę przeszczepianych narządów.  Tym razem mieliśmy wydarzenie z naszym rodakiem, który umierał w szpitalu w Wielkiej Brytanii i w stosunku do którego podjęto przewidziane prawem i wiedzą medyczną decyzje o nieeskalowaniu terapii daremnej. Tego typu zdarzenia natychmiast wywołują komentarze i oceny, które wkraczają na pole, na którym rozwija się transplantologia.

Zdarzenia, które wiążą się z rożnymi sytuacjami klinicznymi, także z różnymi zakresami uszkodzenia centralnego układu nerwowego, prowadzącymi niekiedy wprost do śmierci, zestawiane są z działalnością transplantacyjną, która opiera się w dużej części na zjawisku „śmierci mózgowej”. Orzekanie o śmierci osobniczej na podstawie stwierdzenia śmierci mózgowej jest tak samo pewne, jak stwierdzenie śmierci na podstawie innych sytuacji klinicznych, np. trwałego ustania czynności serca. Człowiek nie może być uznawany za żywego, gdy doszło do trwałego i nieodwracalnego ustania czynności serca, lecz także gdy doszło do trwałego i nieodwracalnego ustania czynności mózgu w tych obszarach, które zawiadują podstawowymi funkcjami wegetatywnymi.

Rozwój medycyny objawił zdysocjowany charakter procesu umierania, z czego wynika, że po śmierci mózgowej możliwe jest jeszcze krótkotrwałe podtrzymywanie czynności serca. Odmienność tego procesu, ale przy zastosowaniu nadzwyczajnych środków medycznych, polega na tym, że człowiek zanim umrze „w całości”, najpierw nieodwracalnie umiera „jako całość”. Wiedza medyczna rozwija się w każdym obszarze, także w poznaniu mechanizmów śmierci człowieka.

Wiedza i poglądy profesjonalistów postępują za rozwojem nauki. Postawy innych osób bazują na wiedzy ogólnej, argumentacji, ale i, przede wszystkim, na zaufaniu do autorytetów. Aby zaufać autorytetowi uczonych, trzeba mieć odruch zaufania do samej nauki, a to nie jest postawa w naszym społeczeństwie dosyć powszechna. Postawa i poglądy pozostałej części społeczeństwa wykazują dużą bezwładność i bywa, że pozostają daleko w wiekach minionych.

Poglądy na temat śmierci człowieka, dokonującej się w mechanizmie śmierci mózgowej czy śmierci pnia mózgu, często przypominają poglądy antyszczepionkowców lub wyznawców szamańskich metod objaśniania przyczyn chorób i ich leczenia. Negowanie istnienia zjawiska śmierci mózgowej jako stanu równie nieodwracalnego jak śmierci dokonanej na innej drodze, np. zgonu z przyczyn krążeniowych czy oddechowych, przypomina negowanie innych ultymatywnych ustaleń medycyny naukowej. Należy prowadzić mozolną pracę edukacyjną nad wiedzą i świadomością zbiorową. Czy wykonaliśmy i wykonujemy tę pracę z wykorzystaniem właściwych środków, niech każdy z uczonych i autorytetów odpowie sobie sam.

Czy jednak instytucje do tego powołane (dlatego przywołałem na początku przepisy prawa transplantacyjnego, bo w nim zawarte są wszystkie zadania z zakresu edukacji społecznej) stają na wysokości zadania? O to mamy prawo, a może i obowiązek pytać, także publicznie, skoro wiąże się to z dobrem chorych. Łajanie mediów nic tu nie wniesie, jeśli nie pogorszy i tak trudną już sytuację.

Krzysztof Madej

* List wzmiankowany w „Gazecie Lekarskiej” 3/2021 (str. 53) i opublikowany w całości na www.gazetalekarska.pl.